niedziela, 10 czerwca 2012

9. I'll learn to love these scars

Bonnie nie mogła skupić się na słowach Eleny. Przyjaciółka krzątała się po kuchni, wyraźnie usiłując zająć czymś ręce, jednocześnie opowiadając Bonnie o Stefanie i o tym, jak młodszy brat Salvatore podejrzewał, że Gilbertówna żywi jakieś uczucia do starszego. Czarownica starała się skoncentrować na historii Eleny, a nawet wyrazić swoją opinię na temat Damona, którą to wszyscy dobrze znali, jednak cały czas jej mózg pozostawał przy dziwnej konwersacji z Caroline, jaką odbyła kilka godzin wcześniej.
Kiedy Bonnie obudziła się rano i wampirzycy wciąż nie było w domu, nie powstrzymywała już dłużej niepokoju i zadzwoniła do przyjaciółki. Przy okazji zdziwiła się, dlaczego tak długo spała – było przed południem – skoro zawsze była raczej rannym ptaszkiem. Nie zdążyła jednak poświęcić temu „problemowi” więcej czasu, bo Caroline odebrała telefon.
- Tak?
- Hej, gdzie jesteś? - Bonnie od razu przeszła do sedna.
- Tu i tam.
Bonnie zmarszczyła brwi. Głos Caroline brzmiał jakoś inaczej. Jakby duchem była zupełnie gdzie indziej, wypowiadając te słowa.
- Nawet wampiry nie przebywają w dwóch miejscach jednocześnie. - Bonnie starała się zażartować, ale gdy po drugiej stronie słuchawki panowała kamienna cisza zaczęła podejrzewać, że coś jest nie w porządku. - Wszystko gra?
- Jasne. Nie martw się, wrócę przed wieczorem. Na razie.
I konwersacja została zakończona. Bonnie zerknęła na telefon, jakby mogła w nim ujrzeć odbicie twarzy przyjaciółki. Na wyświetlaczu widniał jednak tylko napis „rozmowa zakończona”. Czarownica westchnęła więc i postanawiając nie podejmować na razie żadnych drastycznych kroków wybrała się do Eleny. Nie chciała działać pochopnie, zresztą może dramatyzowała. Przecież telefon odebrała Caroline, nie kto inny. Czarownice nie przemawiały za nią przez komórkę. Nie popadajmy w paranoję, pomyślała, opuszczając dom Forbesów.
Gdy wsiadała do samochodu zastanowiła się nad odwiedzeniem matki i Jamie'ego. Szybko jednak wybiła sobie ten pomysł z głowy. W końcu odwiedziła ich poprzedniego dnia razem z Caroline, wszystko było w porządku – Abby na nowo poznawała miasto, zaznajamiając przy tym Jamie'ego z tajemniczą siłą Mystic Falls. Nie chciała jechać tam bez przyjaciółki, bo groziło to wypowiedzeniem paru nieprzyjemnych słów do matki, bądź jakąś kompromitacją przed Jamiem. Nie, to zdecydowanie był zły pomysł.
Wylądowała więc u Eleny, jedną częścią mózgu słuchając, co przyjaciółka miała jej do powiedzenia, drugą zastanawiając się, czy nie powinna jednak czegoś zrobić w sprawie Caroline. Od czasu do czasu przerzucała z ręki do ręki swój telefon, bądź stukała paznokciami w blat stołu, uzewnętrzniając w ten sposób swój niepokój.
- Okej, to może teraz powiesz mi, o co chodzi? - Usłyszała nagle głos Gilbertówny, która usiadła obok niej za stołem i spojrzała na nią wyczekująco.
- Z czym? - Bonnie wyprostowała się na krześle, zmuszając się do sztucznego uśmiechu.
- Nie udawaj, Bonnie – powiedziała cicho Elena, tym razem patrząc na nią pobłażliwie. - Zbyt dobrze cię znam, żeby nie zauważyć, jaka jesteś rozkojarzona.
- Mam po prostu zły okres. - Czarownica wzruszyła ramionami. - Sama rozumiesz, Abby i Jamie mieszkający w moim domu...
- Jak sobie z tym radzisz? - Gilbertówna wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń przyjaciółki. Bonnie uśmiechnęła się z wdzięcznością. Przez moment miała ochotę zwierzyć się jej z problemów, jednak w ostatniej chwili ugryzła się w język.
- Jakoś się trzymam – powiedziała zamiast tego, odwzajemniając uścisk. Siedziały przez chwilę w milczeniu, Elena z pocieszającym, jednocześnie zawierającym elementy poczucia winy uśmiechem, Bonnie z wyrazem smutku na twarzy, ale jednocześnie pogodzenia się z losem.
- Zbieraj się, wychodzimy. - Elena po paru sekundach ożywiła się nagle i wstała, uśmiechając się tajemniczo. - Wiem, co poprawi ci humor.
Bonnie spojrzała na nią z iskierką rozbawienia w oczach. Nie protestowała, założyła płaszcz i wyszła za przyjaciółką z domu.
- Gdzie idziemy? - spytała, przechodząc za Eleną na drugą stronę ulicy.
- Zobaczysz. - Przyjaciółka puściła do niej oko, by po sekundzie zatrzymać się w miejscu. - Cholera, zapomniałam czegoś. Poczekaj chwilkę – rzuciła, wracając biegiem do domu. Bonnie pokiwała głową, czekając spokojnie na jej powrót.
Widziała, jak przyjaciółka wpada do domu, przez okno ujrzała, jak Elena zjawia się w salonie, szuka czegoś, znajduje i z triumfalnym uśmiechem zamyka za sobą drzwi frontowe. Widziała, jak Gilbertówna biegnie truchtem w jej stronę, z rękami w kieszeniach płaszcza. Nie widziała natomiast samochodu, który z ogromną prędkością jechał ulicą, podczas gdy kierowca zajęty był szukaniem czegoś na podłodze auta. Zauważyła go w ostatnim momencie.
Nie było czasu, by wypchnąć Elenę z drogi. Nie było czasu, by krzyknąć. Nie było czasu, by się poruszyć.
W następnej chwili coś mignęło przed maską samochodu, rozległ się nieprzyjemny dźwięk uderzenia, a Elena znalazła się na skraju drogi, oddychając szybko z przerażenia. Bonnie podbiegła do przyjaciółki, która o dziwo była nietknięta.
- Co do... - Podniosła głowę i zrozumiała, co się stało.

Caroline nie myślała nad tym, co zrobi. Wiedziała tylko dokładnie, co ujrzała. Elenę przebiegającą przez ulicę, na której rzadko kiedy pojawiał się jakikolwiek samochód. Elenę z przerażeniem w oczach. Elenę martwą po spotkaniu z pędzącym z zastraszającą prędkością sportowym autem.
Wiedziała też, że musi temu zapobiec. Toteż gdy zdała sobie sprawę, że dobiegła pod dom Gilbertów na czas, nie myśląc wiele wypchnęła Elenę z drogi, rzucając się tym samym przed maskę mechanicznego potwora. Nawet gdyby zastanawiała się nad tym, co zrobi, i tak postąpiłaby w ten sam sposób. W końcu nie mogło ją zabić uderzenie samochodu. Choć bolało jak cholera.
Uderzenie zarzuciło ją na maskę, później wybiło trochę w powietrze, by w końcu porzucić na trawniku przed domem Eleny. Miała wrażenie, że połamało jej wszystkie żebra i kończyny. Przez głowę przemknęła jej myśl, że człowiek odkrywa, ile tak naprawdę ma kości, dopiero wtedy, kiedy łamie każdą, nawet najdrobniejszą z nich. Jęknęła cicho, podnosząc się na łokciach. Wszystko miało się dość szybko zrosnąć, zagoić, nastawić. Jednak „dość szybko” i tak nie było „wystarczająco szybko”.
- O mój Boże! - wykrzyknął kierowca, wyskakując z samochodu. Nie mógł zorientować się, co tak naprawdę się stało, tempo, jakie osiągnęła Caroline, było niedostrzegalne dla niewtajemniczonych oczu. Drżącym krokiem podszedł najpierw do Eleny, która powoli zbierała się z bruku. Bonnie tymczasem podbiegła do Caroline.
- W porządku? - spytała tonem pełnym niepokoju, pomagając przyjaciółce podnieść się do pozycji siedzącej.
- Jak najlepszym – odpowiedziała słabo Caroline, zmuszając się do jeszcze słabszego uśmiechu. Bonnie pokręciła z dezaprobatą głową.
Kierowca tymczasem zorientował się, że Gilbertówna nie ucierpiała w wyniku osobliwej stłuczki i odwrócił się w stronę przyjaciółek. Ruszył w ich stronę, potykając się na prostej drodze, a za nim podążyła Elena.
- Nic się paniom nie stało? - spytał głosem tak roztelepanym, że Caroline zrobiło się go żal.
- Nic się nie stało? - Bonnie nie miała zamiaru zachowywać spokoju. Wstała i podeszła do mężczyzny, a w jej oczach błyskawice strzelały na prawo i na lewo. - Pan chyba żartuje! Ktoś mógł zginąć! Nie wie pan, jaką prędkość zachowuje się na osiedlowych uliczkach?
- Ja... ja... - Mężczyzna jąkał się, wyraźnie nie mogąc dojść do siebie. - Zawiozę panie do szpitala...
- Nie trzeba – wtrąciła szybko Caroline. - Proszę jechać do domu.
- Pojadę do domu – przytaknął nieprzytomnie mężczyzna, po czym odwrócił się i wsiadł do samochodu. Bonnie i Elena obserwowały z niedowierzaniem w oczach, jak uruchomił silnik i odjechał. Bonnie otworzyła usta, by wyrazić swoje oburzenie, gdy nagle coś zaskoczyło jej w głowie.
- Zauroczyłaś go! - Spojrzała oskarżycielsko na Caroline, która usiłowała nastawić sobie kości w lewym ramieniu.
- Tak – przyznała wampirzyca, krzywiąc się z bólu. Powinna się już właściwie do niego przyzwyczaić. - Dla jego własnego dobra.
- Co się właściwie stało? - spytała Elena, patrząc to na Bonnie, to na Caroline. - Jedyne co wiem, to że w jednej chwili stałam na drodze, a w drugiej leżałam na trawniku.
Bonnie spojrzała na Caroline, która jednak nie nawiązała z nią kontaktu wzrokowego.
- Zobaczyłam samochód i ciebie, oceniłam odległość, przyspieszyłam i zepchnęłam cię z drogi – powiedziała z uśmiechem wampirzyca, wzruszając ramionami, czego natychmiast pożałowała. - Drobiazg, każdy cię kiedyś uratował.
Elena zmarszczyła brwi. Wciąż była roztrzęsiona, nie wiedziała, co powiedzieć.
- W końcu od czego są przyjaciele? - dodała Caroline, uśmiechając się szerzej, podejmując przy okazji próbę podniesienia się na nogi.
- Dzię-kuję – rzekła w końcu Elena niepewnym głosem, po czym przytuliła przyjaciółkę. Caroline jęknęła, czując nacisk na złamanych kościach. Gilbertówna szybko odskoczyła. - O mój Boże, przepraszam... Może... powinnyśmy... - Wykonała bliżej nieokreślony ruch ręką, nie wiedząc do końca, jak dokończyć zdanie. „Pojechać do szpitala” byłoby całkowicie bez sensu, „pojechać do pensjonatu” nic by nie dało.
Caroline potrząsnęła głową.
- Muszę się sama doprowadzić do porządku – zapewniła ją gorliwie, z wdzięcznością opierając się o stojącą obok Bonnie.
Elena nie wyglądała na przekonaną nawet w najmniejszym stopniu.
- Nie martw się, poradzimy sobie. - Bonnie uśmiechnęła się do niej i poprowadziła Caroline do swojego samochodu. Elena odprowadziła je wzrokiem pełnym niepokoju i drgnęła, kiedy w powietrzu rozszedł się dźwięk zatrzaskiwanych drzwi.

- Już wszystko rozumiem, Bonnie. - Caroline w rozgorączkowaniu ledwie mogła usiedzieć na miejscu przeznaczonym dla pasażera, starała się jednak ze wszystkich sił nie ruszać i skupić na nastawianiu kości, było to jednak trudne wobec burzy, jaka przechodziła przez jej umysł. - To jest jasne.
- Co jest jasne? - Bonnie zmarszczyła brwi, rzucając przyjaciółce zaniepokojone spojrzenie. Nie podobał jej się entuzjazm w głosie wampirzycy.
- Wszystko! - Caroline dodała do tego wykrzyknienia gwałtowny ruch rękami, co jednakowoż od razu pociągnęło za sobą głuchy jęk bólu.
Bonnie zacisnęła ręce na kierownicy, przyciskając nogę do pedału gazu. Wolała być już w domu, gdzie mogłaby skupić się na słowach przyjaciółki, które wywoływały dziwny ucisk w dole brzucha. Lękała się tego.
- Co to znaczy wszystko? - spytała cicho, nie odrywając wzroku od drogi.
- Po co to się dzieje. Jaka jest wyższa przyczyna. Miałaś rację, Bonnie. To jest dar.
Czarownica zerknęła jednak na przyjaciółkę, odkrywając w jej oczach iskry podniecenia i chorej ekscytacji. Jednak w niebieskich tęczówkach kryło się coś jeszcze, głęboko ukryte i zakamuflowane. I właśnie przede wszystkim to coś sprawiało, że jej wnętrzności ulegały dziwnemu ściśnięciu.
- Jestem... jestem jak Doyle z Angela*. - Caroline przekręciła się na siedzeniu, ignorując to, że poobijane ciało nie chciało pozwalać jej na gwałtowne ruchy. - Moje wizje mają pomagać ludziom.
- Przecież już to omawiałyśmy. - Bonnie zajechała przed dom Forbesów i szybko wysiadła z samochodu, przechodząc na drugą stronę auta i pomagając wysiąść przyjaciółce.
- Wiem, ale tym razem było inaczej. Zobaczyłam wizję na czas, w sam raz, żeby uratować Elenę.
Przeszły do środka domu, a Bonnie pomogła wampirzycy usiąść przy stole.
- Pamiętasz, dlaczego odrzuciłyśmy tę opcję? - upewniła się czarownica, przysiadając na drugim krześle. - Doyle'a wizje nie zabiły. A ciebie zabiją.
- Nie możemy być pewne. Zresztą, nawet jeśli, widać to chciały zdziałać czarownice. Chciały umożliwić mi uratowanie tych, których kocham, bym później mogła odejść z godnością.
Bonnie zmarszczyła z niedowierzaniem brwi. Czy przed nią naprawdę siedziała Caroline Forbes, czy jakaś zupełnie obca osoba, męczennica za wiarę?
- Muszę więc zignorować wszelkie propozycje pomocy i poddać się losowi.
Propozycje pomocy” zakuły Bonnie w uszy.
- Ktoś... - Nie była pewna, jak ubrać swoje pytanie w słowa. - Otrzymałaś propozycję pomocy?
Caroline spojrzała na nią rozbieganym wzrokiem, po czym nagle skupiła się na nastawianiu sobie kości ręki.
- Wreszcie czuję się użyteczna, Bonnie – powiedziała cicho, nie podnosząc oczu. - Potrzebna.
Bonnie poczuła ukłucie w sercu. Czy przyjaciółka naprawdę czuła się przez większość czasu bezużyteczna?
- Zawsze jesteś potrzebna – zaprotestowała, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Nie musisz poświęcać swojego życia, by tego dowieść!
- Ale tego potrzebuję – powiedziała Caroline, patrząc jej w oczy. Bonnie zabrakło słów. Chciała jeszcze dalej ciągnąć swój protest, nagle jednak dotarło do niej, czym były te zakamuflowane emocje, czające się w tęczówkach wampirzycy.
Strach. Ból. Żal. Lecz najbardziej przerażające było pogodzenie się z losem.
- Jeśli tego pragniesz... - wyszeptała więc, czując narastającą w gardle gulę, która była ostatnio częstym gościem w jej organizmie. - Niech tak będzie.

***

Nastawione kości szybko przestały boleć, Caroline otrzymała więc od swojego ciała możliwość przycupnięcia na parapecie, podwinięcia nóg pod brodę, objęcia kolan rękoma i oparcia brody na dłoniach. Siedziała w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami, czując, że Bonnie nie ruszyła się ze swojego krzesła w kuchni. Wciąż przebywała tam, gdzie wampirzyca ją zostawiła.
Świat za oknem toczył walkę między jasnością i mrokiem. Caroline zdawało się, że taka sama bitwa rozgrywała się w jej wnętrzu. Co jednak było jasnością, a co mrokiem? Co było dobrym rozwiązaniem, a co złym? Wątpliwości przelewały się przez nią falami, nie pozwoliła sobie jednak na zmianę podjętej decyzji. Ona przynajmniej umożliwiała podział możliwości i faktów na te dobre i na te złe.
Ciemnością i mrokiem było w takim układzie przyjęcie pomocy od Klausa. Jasnością podążenie ścieżką swojego losu, wyznaczonego przez czarownice.
Prosty, łatwy podział. Nie prosta, nie przyjemna przyszłość.
Westchnęła, odwracając głowę od okna. Coraz trudniej było jej prowadzić takie rozważania, kiedy przez jej umysł przewijało się tyle wizji i obrazów, że nie była w stanie skupić się na ustalonej trasie myśli.
Musiała trzymać się tego, co zrozumiała przed uratowaniem Eleny. Dzięki wizjom będzie w stanie ocalić paru ludzi. Może nawet swoich bliskich. Dlaczego więc nie miała z tego skorzystać? Dlaczego nie miała oszczędzić tym, których kochała, cierpienia? W końcu i tak nie wiedziała, czy jakakolwiek pomoc była możliwa. Dlaczego więc nie miała poświęcić się na ołtarzu jasnowidztwa?
Przełknęła głośno ślinę, czując, że traci grunt pod nogami. Postanowiła jednak trzymać się kurczowo tego rozwiązania.
Poddała się obrazom, pozwalając, aby przezwyciężyły i zniszczyły w zarodku wszystkie jej myśli. Nie czekały na drugie zaproszenie, szybko opanowując cały jej umysł.

- Teraz już rozumiem, o czym mi mówiłaś.
Drgnęła, słysząc dochodzący gdzieś od strony okna męski głos.
Siedziała w kącie pokoju, trzymając w ręku gruby czarny mazak. Skąd go wzięła? Nie przypominała sobie, żeby posiadała w swoim pokoju tak bogate wyposażenie papiernicze.
Spojrzała na ścianę, przed którą klęczała. Kontakt z rzeczywistością musiała stracić dopiero przed chwilą, bo na tynku przed nią znajdowało się tylko parę wąskich linijek czarnych znaczków.
- Co tu robisz? - spytała głosem pozbawionym emocji, nie odrywając wzroku od ściany. Spojrzała na swoje ręce. Na razie były tylko brudne od markera, znaczki jeszcze do nich nie dotarły.
- Przyszedłem powtórzyć moją propozycję – powiedział, a kiedy nie zareagowała, złapał ją za ramię i posadził na łóżku. Jej mina wyrażała głębokie znudzenie, więc na dokładkę wyjął jeszcze markera z jej ręki i położył obok niej na kołdrze, po czym kucnął przed nią na podłodze i zmusił do spojrzenia sobie w oczy. - Po raz ostatni.
Parsknęła mu prosto w twarz. Drgnął, ale nie odsunął się.
- Niepotrzebnie zmarnowałeś czas – powiedziała bez zastanowienia. - Jestem zmuszona odrzucić tę niezwykle hojną propozycję. - Wysiliła się na uprzejmość.
Wyprostował się i cofnął odrobinę, nie spuszczając z niej wzroku.
- Wiem, co robisz – rzekł. - Poświęcasz się dla swoich małych, nieszczęśliwych przyjaciół.
Spojrzała na niego z zaskoczeniem. Był tak domyślny, czy też informacje rozchodziły się w tym mieście jakimiś podziemnymi kanałami z szybkością TGV? Nie wierzyła ani w jedną, ani w drugą wersję.
- Słyszałem, co się stało – powiedział, rozwiewając jej wątpliwości. Mając informację o wydarzeniu z Eleną mógł dojść do właściwych wniosków bez wybitnego intelektu, o którego posiadanie go nie posądzała. - Myślę, że powinienem ci podziękować, w końcu ocaliłaś Elenę. A ja jej potrzebuję.
- Myślisz, że powinieneś mi podziękować czy mi dziękujesz? - spytała z lekkim sarkazmem w głosie. Uśmiechnął się lekko.
- Sądzę, że ci dziękuję.
Zmrużyła oczy i pokiwała wolno głową, przyjmując te osobliwe wyrazy wdzięczności.
- Więc nie zaprzeczasz? - spytał, wracając do głównego tematu. Wywróciła oczami.
- Nie, nie zaprzeczam. - Wstała z łóżka, zakładając ręce na klatce piersiowej i stając bezpośrednio przed nim. - Przypominam ci, że to nie twój interes.
- Jesteś zdumiewającą osobą – wręcz wycedził te słowa, a w jego oczach nie było nawet cienia tej adoracji, którą jej wcześniej okazywał. - Twój uczynek nie jest godny podziwu. - Zbliżył się do niej jeszcze bardziej, tak, że poczuła powiew jego oddechu na twarzy. - Lecz tylko pożałowania.
Wyminął ją i trzasnął drzwiami z taką siłą, że aż drgnęła. Przełknęła głośno ślinę. Przeklinała go w myślach za to, że tu przyszedł i znów zasiał w jej głowie ziarno niepewności. Musiała je wyplewić. I to jak najszybciej.

Bonnie wtulała się w ścianę niedaleko pokoju Caroline, przez dłuższy moment powstrzymując się od wszelkiego ruchu, a nawet oddychania. Dopiero gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi frontowych odważyła się drgnąć.
Dziwiła się, że oba wampiry nie usłyszały wodospadu myśli, który przelewał się gwałtownie przez jej umysł. Wiedziała już, co Caroline miała na myśli mówiąc o „propozycji pomocy”. Nie miała jednak pojęcia, co zrobić z tą wiedzą. Nie była nawet pewna, co powinna o tym myśleć.
Prawie bezszelestnie odkleiła się od ściany i na palcach przemknęła do salonu. Usiadła na kanapie i przygryzła dolną wargę aż do krwi.
Nie wiedziała, co robić ani czy w ogóle powinna coś robić. Caroline podjęła przecież decyzję.
Słuszną, pomyślała szybko, ignorując inne myśli. Nie mogła przecież przyjąć propozycji od Klausa, to byłoby nieetyczne, niemoralne i wbrew wszelkiej lojalności wobec przyjaciół. Poza tym wcale nie mogła być pewna, że to jej w czymkolwiek pomoże. Mógł przecież kłamać.
Dlaczego niby chciał jej pomóc? Wiadomo, miał obsesję na jej punkcie, ale to nie była właściwa odpowiedź. Tak naprawdę, nie było to nawet właściwe pytanie. Bo to właściwe brzmiało: dlaczego niby miałby potrafić jej pomóc?
Dlaczego los byłby tak przewrotny, że oferowałby wybawienie pochodzące od wroga całej ludzkiej i wampirzej społeczności?
Nieświadomie przygryzła wargę jeszcze mocniej, aż krew pociekła jej po brodzie. Drgnęła z bólu, wycierając czerwoną ciecz.
Zbyt dużo pytań. Zbyt dużo niewiadomych. Zbyt dużo wątpliwości.
Nawet jeśli Caroline zgodziłaby się przyjąć jego pomoc, to czy była pewna, że wyszłaby z tego żywa? Z jednej strony, Caroline i Damon i tak już zawdzięczali Klausowi życie. Z drugiej zaś, tamte sytuacje polegały tylko na prostej „transfuzji” krwi, bez żadnych kruczków dla samych zainteresowanych. Tym razem chodziło o coś innego. Rzecz szła o pomoc mentalną, co niosło ze sobą jeszcze większe, niepojęte zagrożenia. Równie dobrze mogła zaprzedać swoją duszę diabłu. A według Bonnie Klausowi niewiele do diabła brakowało. Psychiczna pomoc mogła oznaczać zbyt duże niebezpieczeństwa, by ot tak rzucić się w jej objęcia.
A może wystarczyłoby tylko zabić pierwotną hybrydę, żeby wszystkie problemy zniknęły, tak jak w przypadku zauroczenia? Ale przecież nie on był przyczyną tych problemów, więc pomysł ten był całkowicie pozbawiony sensu.
Dość tego. Wstała gwałtownie z kanapy. Caroline podjęła słuszną decyzję i nikt nie powinien jej kwestionować.
Bonnie nie będzie więc tego robić.
Przeszła do kuchni, chcąc zrobić sobie coś do jedzenia. Starała się skupić na przygotowywaniu posiłku, po jej sercu grasował jednak niepokój. Postanowiła go zabić, zanim rozrośnie się do niebotycznych rozmiarów, których nie będzie w stanie powstrzymać.
W końcu, nie było jeszcze tak źle. Nie było powodów do tak wielkich zmartwień.
Jednak po jej sercu, z prędkością światła, rozprzestrzeniały się wyrzuty sumienia. Czyż nie obiecała Caroline, że zanim się poddadzą, zrobi wszystko, by jej pomóc?
A „wszystko” oznaczało „wszystko”. Oznaczało przekroczenie wszelkich dopuszczalnych granic. Czyż nie właśnie to jej obiecała?
Bonnie zaprzestała na chwilę gorączkowego szukania noża, którego nie wiedząc o tym trzymała w ręce, i oparła się o kuchenny blat, zaciskając mocno zęby.
To jeszcze nie był czas na podjęcie tak drastycznych kroków. Jeszcze nie.
Bardzo nie chciała, by taki czas kiedykolwiek nadszedł. Bo nie miała najmniejszej ochoty na przekroczenie tych granic. Nie wiedziała nawet, czy byłaby w stanie to zrobić. Czuła, że będzie musiała złamać daną obietnicę.
Usprawiedliwiła się tym, że przecież sama Caroline chciała jej złamania, po czym wróciła do porzuconej czynności.

***

Deszcz pojawił się znikąd, zamieniając bladoniebieskie, pokryte białymi barankami niebo w ponury, szalejący żywioł. Właściwie ominął grę wstępną, od razu włączając do rozgrywki pioruny i grzmoty, wywołując prawdziwą, podniebną walkę.
Caroline stała przed oknem obejmując się rękoma, obserwując wrogą naturę. Uderzające blisko pioruny nie wywoływały w niej żadnej reakcji, a podążających za nimi grzmotów nawet nie słyszała. Obserwowała jedynie krople, zsuwające się wolno po szybie, bądź uderzające o asfalt drogi. Cały ten krajobraz nie uaktywniał jednak żadnych emocji. Czuła się pusta. Wyprana z wszelkich uczuć.
Poczuła zbierające się w kąciku oka łzy. Pociągnęła nosem i otarła je szybko rękawem, nie chcąc pozwolić im na wypłynięcie. Nie mogła sobie pozwolić na słabość. Nie teraz, gdy była tak pewna ostatecznej decyzji.
Niech cię szlag, Klaus, pomyślała, powtarzając gest.
Nie chciała słyszeć, że ktoś mógł jej pomóc. Nie chciała wiedzieć, że istniała możliwość wydostania się z tej sytuacji. Bo to tylko wszystko utrudniało. A nie chciała, by było trudno.
Dlatego gdy przed oczami ujrzała przypadkową scenę, której nawet nie potrafiła jeszcze wyodrębnić, bez wahania zamknęła oczy i poddała się sile swego niekontrolowanego umysłu.
Bo i po co miała z tym walczyć?

Bonnie przygotowała kanapki dla siebie i Caroline, po czym ułożyła wszystko na talerzu, położyła na tacy i udała się do pokoju przyjaciółki. Zapukała i po krótkim, bezskutecznym oczekiwaniu na odpowiedź z uśmiechem weszła do środka.
Taca wypadła jej z rąk i uderzyła głucho o podłogę. Talerz o dziwo pozostał w jednym kawałku, a w powietrzu rozległ się tylko nieprzyjemny dźwięk zderzenia szkła z metalem.
Bonnie poczuła się tak, jakby weszła do szpitala dla obłąkanych albo celi dla psychicznie chorych z dawnych wieków. Pokój Caroline w niczym nie przypominał tego samego pomieszczenia, w którym czarownica przebywała najwyżej dwie godziny wcześniej.
Łóżko zostało odsunięte od ściany i ustawione na samym środku pokoju. Każdy inny sprzęt, który choć jednym milimetrem kwadratowym dotykał powierzchni pionowych, pożegnał się ze swoim miejscem i przywitał z innym, całkowicie przypadkowym, choć równie dobrze mogło być ono wybrane specjalnie, by przedmiot jak najbardziej zawadzał. Dywan, pocięty na kilka pasków, wystawał spod łóżka. Ale to były tylko drobne szczegóły. Najgorsze było to, co działo się na powierzchniach płaskich.
Każdy odsłonięty fragment ścian, podłogi, a nawet sufitu, pokryty był równymi, czarnymi znaczkami. Większość z nich była chyba literami jakiegoś nieznanego Bonnie alfabetu, czasem pojawiały się jednak rysunki czy też bliżej nieokreślone schematy, które jednak zdawały się być idealnie wymierzone, tak aby nie wykraczały poza linijki. Tam, gdzie ściana przykryta była jakimś zdjęciem, element ten albo został zdarty i podarty na strzępy, albo też znaki przechodziły przez niego, nie martwiąc się jego obecnością.
Bonnie podążała wzrokiem za widocznymi śladami opętania przez potężne siły, prawie wstrzymując oddech i czując jednocześnie, jak jej serce zamraża panika i przerażenie.
Gwałtownie pokręciła głową i cofnęła się odruchowo, wpadając na framugę drzwi. To nie tak miało być. W najgorszych koszmarach nie przypuszczała, że tak szybko zrobi się tak źle. To wszystko miało rozwijać się powoli, dając jej czas na wymyślenie niemożliwego lekarstwa. Na poradzenie coś na sytuację bez wyjścia.
To nie tak miało być.
Na sztywnych nogach weszła głębiej do pokoju, usiłując zlokalizować przyjaciółkę. Znalazła ją za łóżkiem, siedzącą po turecku z pisakiem w ręku.
Po raz kolejny Bonnie okazała się bezsilna wobec łez.
Stała się świadkiem automatycznego pisma Caroline, w której oczach kryła się pustka. Przerażająca, najbardziej pusta ze wszystkich pustka, w której nie czaiło się nic, ani iskra świadomości bądź życia. Jej ubrania były już pokryte czarnymi znaczkami, tak jak większość lewej ręki.
Bonnie jęknęła. Dźwięk ten zdał się wybudzić wampirzycę. Podniosła głowę na przyjaciółkę, a dopiero po chwili ujrzała zniszczenia, jakich dokonała w pokoju.
Otworzyła usta, ale powstrzymała się od powiedzenia czegokolwiek. W końcu sama się na to zdecydowała. Nie mogła okazać słabości.
- Tego właśnie chcesz? - wyszeptała Bonnie, wskazując ręką na ścianę. - To ci odpowiada?
Caroline popatrzyła na nią prawie tak samo pustym wzrokiem jak przed chwilą, po czym pokiwała głową.
- Tego właśnie chcę - wychrypiała, z trudem powstrzymując głos przed drżeniem, a głowę przed desperackim zaprzeczeniem.
Bonnie patrzyła na nią przez dłuższą chwilę, ignorując łzy moczące jej policzki. W końcu pokiwała głową.
- Dobrze. Jak sobie życzysz.
Odwróciła się i wyszła z pokoju, po chwili jednak znów pojawiła się na progu.
- Powiedz mi tylko... - zaczęła, głośno przełykając ślinę. - Pamiętasz, jak dzwoniłam do ciebie dzisiaj rano?
Caroline spojrzała na nią znad łóżka, którego pościel również była zamalowana, po czym pokręciła głową.
- Nie otrzymałam żadnego telefonu - powiedziała i odwróciła wzrok. Bonnie ponownie pokiwała głową i wyszła z pokoju, a po chwili opuściła również dom Forbesów.
Wsiadła do swojego samochodu, starając się nie myśleć, bo gdyby pozwoliła myślom popłynąć przez mózg, zapewne zdrowy rozsądek przywołałby ją do porządku i wyznawanych zasad. Nie mogła na to pozwolić.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i odpaliła silnik, pokonując kolejne ulice z praktycznie wciśniętym aż do podłogi pedałem gazu. Zatrzymała się przed celem podróży i szybko wyszła z samochodu. Wciąż powstrzymując myśli stanęła przed domem i zapukała. Wysunęła szczękę odrobinę do przodu, co zawsze dodawało jej pewności siebie i stanęła wyprostowana jak struna.
Drzwi otworzyły się nadzwyczaj szybko.
- Musimy porozmawiać - powiedziała Bonnie, patrząc poważnie na swego rozmówcę.
*Serial "Angel" (Anioł ciemności) - spin off serialu "Buffy: Pogromca Wampirów". Doyle był pół-demonem, mającym krótkie wizje, w których widział ludzi w niebezpieczeństwie.

Komentarz odautorski: Okej. Dochodzimy do czegoś, co chyba śmiało mogę nazwać "kryzysem". Nie miałam nawet szczególnej ochoty dodawać tego rozdziału. Od tygodnia zatrzymałam się na trzynastce i napisałam tylko parę zdań do czternastki. Co gorsza, nic mi się z tym kryzysem robić nie chce. Głowę mam zajętą czymś innym - innym serialem, innym opowiadaniem. Nigdy nie udało mi się prowadzić dwóch blogów naraz, ale tym razem chcę podołać temu zadaniu. Mam nadzieję, że pomożecie mi się tu utrzymać. :)
Jeśli ktoś jest zainteresowany tym, czym aktualnie zaprząta się moja głowa, to zapraszam TU.
Do napisania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz