Bonnie nie mogła skupić się na słowach Eleny. Przyjaciółka krzątała się po kuchni,
wyraźnie usiłując zająć czymś ręce, jednocześnie opowiadając
Bonnie o Stefanie i o tym, jak młodszy brat Salvatore podejrzewał,
że Gilbertówna żywi jakieś uczucia do starszego. Czarownica starała
się skoncentrować na historii Eleny, a nawet wyrazić swoją opinię
na temat Damona, którą to wszyscy dobrze znali, jednak cały czas
jej mózg pozostawał przy dziwnej konwersacji z Caroline, jaką
odbyła kilka godzin wcześniej.
Kiedy Bonnie obudziła się
rano i wampirzycy wciąż nie było w domu, nie powstrzymywała już
dłużej niepokoju i zadzwoniła do przyjaciółki. Przy okazji
zdziwiła się, dlaczego tak długo spała – było przed południem
– skoro zawsze była raczej rannym ptaszkiem. Nie zdążyła jednak
poświęcić temu „problemowi” więcej czasu, bo Caroline
odebrała telefon.
- Tak?
- Hej, gdzie jesteś? -
Bonnie od razu przeszła do sedna.
- Tu i tam.
Bonnie zmarszczyła brwi.
Głos Caroline brzmiał jakoś inaczej. Jakby duchem była zupełnie
gdzie indziej, wypowiadając te słowa.
- Nawet wampiry nie
przebywają w dwóch miejscach jednocześnie. - Bonnie starała się
zażartować, ale gdy po drugiej stronie słuchawki panowała
kamienna cisza zaczęła podejrzewać, że coś jest nie w porządku.
- Wszystko gra?
- Jasne. Nie martw się,
wrócę przed wieczorem. Na razie.
I konwersacja została
zakończona. Bonnie zerknęła na telefon, jakby mogła w nim ujrzeć odbicie twarzy przyjaciółki. Na wyświetlaczu widniał jednak
tylko napis „rozmowa zakończona”. Czarownica westchnęła więc
i postanawiając nie podejmować na razie żadnych drastycznych kroków wybrała się
do Eleny. Nie chciała działać pochopnie, zresztą może
dramatyzowała. Przecież telefon odebrała Caroline, nie kto inny.
Czarownice nie przemawiały za nią przez komórkę. Nie popadajmy
w paranoję, pomyślała, opuszczając dom Forbesów.
Gdy wsiadała do samochodu zastanowiła się nad odwiedzeniem matki i Jamie'ego. Szybko jednak wybiła
sobie ten pomysł z głowy. W końcu odwiedziła ich poprzedniego
dnia razem z Caroline, wszystko było w porządku – Abby na nowo
poznawała miasto, zaznajamiając przy tym Jamie'ego z tajemniczą siłą
Mystic Falls. Nie chciała jechać tam bez przyjaciółki, bo groziło
to wypowiedzeniem paru nieprzyjemnych słów do matki,
bądź jakąś kompromitacją przed Jamiem. Nie, to zdecydowanie był
zły pomysł.
Wylądowała więc u Eleny,
jedną częścią mózgu słuchając, co przyjaciółka miała jej do
powiedzenia, drugą zastanawiając się, czy nie powinna jednak
czegoś zrobić w sprawie Caroline. Od czasu do czasu przerzucała z
ręki do ręki swój telefon, bądź stukała paznokciami w blat
stołu, uzewnętrzniając w ten sposób swój niepokój.
- Okej, to może teraz
powiesz mi, o co chodzi? - Usłyszała nagle głos Gilbertówny,
która usiadła obok niej za stołem i spojrzała na nią
wyczekująco.
- Z czym? - Bonnie
wyprostowała się na krześle, zmuszając się do sztucznego
uśmiechu.
- Nie udawaj, Bonnie –
powiedziała cicho Elena, tym razem patrząc na nią pobłażliwie. -
Zbyt dobrze cię znam, żeby nie zauważyć, jaka jesteś
rozkojarzona.
- Mam po prostu zły okres.
- Czarownica wzruszyła ramionami. - Sama rozumiesz, Abby i Jamie
mieszkający w moim domu...
- Jak sobie z tym radzisz? -
Gilbertówna wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń przyjaciółki.
Bonnie uśmiechnęła się z wdzięcznością. Przez moment miała
ochotę zwierzyć się jej z problemów, jednak w ostatniej chwili
ugryzła się w język.
- Jakoś się trzymam –
powiedziała zamiast tego, odwzajemniając uścisk. Siedziały przez
chwilę w milczeniu, Elena z pocieszającym, jednocześnie
zawierającym elementy poczucia winy uśmiechem, Bonnie z wyrazem
smutku na twarzy, ale jednocześnie pogodzenia się z losem.
- Zbieraj się, wychodzimy.
- Elena po paru sekundach ożywiła się nagle i wstała, uśmiechając
się tajemniczo. - Wiem, co poprawi ci humor.
Bonnie spojrzała na nią z
iskierką rozbawienia w oczach. Nie protestowała, założyła
płaszcz i wyszła za przyjaciółką z domu.
- Gdzie idziemy? - spytała,
przechodząc za Eleną na drugą stronę ulicy.
- Zobaczysz. - Przyjaciółka
puściła do niej oko, by po sekundzie zatrzymać się w miejscu. -
Cholera, zapomniałam czegoś. Poczekaj chwilkę – rzuciła,
wracając biegiem do domu. Bonnie pokiwała głową, czekając
spokojnie na jej powrót.
Widziała, jak przyjaciółka
wpada do domu, przez okno ujrzała, jak Elena zjawia się w salonie,
szuka czegoś, znajduje i z triumfalnym uśmiechem zamyka za sobą
drzwi frontowe. Widziała, jak Gilbertówna biegnie truchtem w jej
stronę, z rękami w kieszeniach płaszcza. Nie widziała natomiast
samochodu, który z ogromną prędkością jechał ulicą, podczas
gdy kierowca zajęty był szukaniem czegoś na podłodze auta.
Zauważyła go w ostatnim momencie.
Nie było czasu, by wypchnąć
Elenę z drogi. Nie było czasu, by krzyknąć. Nie było czasu, by
się poruszyć.
W następnej chwili coś
mignęło przed maską samochodu, rozległ się nieprzyjemny dźwięk
uderzenia, a Elena znalazła się na skraju drogi, oddychając szybko
z przerażenia. Bonnie podbiegła do przyjaciółki, która o dziwo
była nietknięta.
- Co do... - Podniosła
głowę i zrozumiała, co się stało.
Caroline nie myślała nad
tym, co zrobi. Wiedziała tylko dokładnie, co ujrzała. Elenę
przebiegającą przez ulicę, na której rzadko kiedy pojawiał się
jakikolwiek samochód. Elenę z przerażeniem w oczach. Elenę martwą po
spotkaniu z pędzącym z zastraszającą prędkością sportowym autem.
Wiedziała też, że musi
temu zapobiec. Toteż gdy zdała sobie sprawę, że dobiegła pod
dom Gilbertów na czas, nie myśląc wiele wypchnęła Elenę z drogi, rzucając się tym samym przed maskę mechanicznego
potwora. Nawet gdyby zastanawiała się nad tym, co zrobi, i tak
postąpiłaby w ten sam sposób. W końcu nie mogło ją zabić
uderzenie samochodu. Choć bolało jak cholera.
Uderzenie zarzuciło ją na
maskę, później wybiło trochę w powietrze, by w końcu porzucić
na trawniku przed domem Eleny. Miała wrażenie, że połamało jej
wszystkie żebra i kończyny. Przez głowę przemknęła jej myśl,
że człowiek odkrywa, ile tak naprawdę ma kości, dopiero wtedy,
kiedy łamie każdą, nawet najdrobniejszą z nich. Jęknęła cicho,
podnosząc się na łokciach. Wszystko miało się dość szybko
zrosnąć, zagoić, nastawić. Jednak „dość szybko” i tak nie
było „wystarczająco szybko”.
- O mój Boże! - wykrzyknął
kierowca, wyskakując z samochodu. Nie mógł zorientować się, co
tak naprawdę się stało, tempo, jakie osiągnęła Caroline, było
niedostrzegalne dla niewtajemniczonych oczu. Drżącym krokiem
podszedł najpierw do Eleny, która powoli zbierała się z bruku.
Bonnie tymczasem podbiegła do Caroline.
- W porządku? - spytała
tonem pełnym niepokoju, pomagając przyjaciółce podnieść się do
pozycji siedzącej.
- Jak najlepszym –
odpowiedziała słabo Caroline, zmuszając się do jeszcze słabszego
uśmiechu. Bonnie pokręciła z dezaprobatą głową.
Kierowca tymczasem
zorientował się, że Gilbertówna nie ucierpiała w wyniku
osobliwej stłuczki i odwrócił się w stronę przyjaciółek.
Ruszył w ich stronę, potykając się na prostej drodze, a za nim
podążyła Elena.
- Nic się paniom nie stało?
- spytał głosem tak roztelepanym, że Caroline zrobiło się go
żal.
- Nic się nie stało? -
Bonnie nie miała zamiaru zachowywać spokoju. Wstała i podeszła do
mężczyzny, a w jej oczach błyskawice strzelały na prawo i na
lewo. - Pan chyba żartuje! Ktoś mógł zginąć! Nie wie pan, jaką
prędkość zachowuje się na osiedlowych uliczkach?
- Ja... ja... - Mężczyzna
jąkał się, wyraźnie nie mogąc dojść do siebie. - Zawiozę
panie do szpitala...
- Nie trzeba – wtrąciła
szybko Caroline. - Proszę jechać do domu.
- Pojadę do domu –
przytaknął nieprzytomnie mężczyzna, po czym odwrócił się i
wsiadł do samochodu. Bonnie i Elena obserwowały z niedowierzaniem w
oczach, jak uruchomił silnik i odjechał. Bonnie otworzyła usta, by
wyrazić swoje oburzenie, gdy nagle coś zaskoczyło jej w głowie.
- Zauroczyłaś go! -
Spojrzała oskarżycielsko na Caroline, która usiłowała nastawić
sobie kości w lewym ramieniu.
- Tak – przyznała
wampirzyca, krzywiąc się z bólu. Powinna się już właściwie do
niego przyzwyczaić. - Dla jego własnego dobra.
- Co się właściwie stało?
- spytała Elena, patrząc to na Bonnie, to na Caroline. - Jedyne co
wiem, to że w jednej chwili stałam na drodze, a w drugiej leżałam
na trawniku.
Bonnie spojrzała na
Caroline, która jednak nie nawiązała z nią kontaktu wzrokowego.
- Zobaczyłam samochód i
ciebie, oceniłam odległość, przyspieszyłam i zepchnęłam cię z drogi –
powiedziała z uśmiechem wampirzyca, wzruszając ramionami, czego
natychmiast pożałowała. -
Drobiazg, każdy cię kiedyś uratował.
Elena zmarszczyła brwi.
Wciąż była roztrzęsiona, nie wiedziała, co powiedzieć.
- W końcu od czego są
przyjaciele? - dodała Caroline, uśmiechając się szerzej,
podejmując przy okazji próbę podniesienia się na nogi.
- Dzię-kuję – rzekła w
końcu Elena niepewnym głosem, po czym przytuliła przyjaciółkę.
Caroline jęknęła, czując nacisk na złamanych kościach.
Gilbertówna szybko odskoczyła. - O mój Boże, przepraszam...
Może... powinnyśmy... - Wykonała bliżej nieokreślony ruch ręką,
nie wiedząc do końca, jak dokończyć zdanie. „Pojechać do
szpitala” byłoby całkowicie bez sensu, „pojechać do
pensjonatu” nic by nie dało.
Caroline potrząsnęła
głową.
- Muszę się sama
doprowadzić do porządku – zapewniła ją gorliwie, z
wdzięcznością opierając się o stojącą obok Bonnie.
Elena nie wyglądała na
przekonaną nawet w najmniejszym stopniu.
- Nie martw się, poradzimy
sobie. - Bonnie uśmiechnęła się do niej i poprowadziła Caroline
do swojego samochodu. Elena odprowadziła je wzrokiem pełnym
niepokoju i drgnęła, kiedy w powietrzu rozszedł się dźwięk
zatrzaskiwanych drzwi.
- Już wszystko rozumiem,
Bonnie. - Caroline w rozgorączkowaniu ledwie mogła usiedzieć na
miejscu przeznaczonym dla pasażera, starała się jednak ze
wszystkich sił nie ruszać i skupić na nastawianiu kości, było to
jednak trudne wobec burzy, jaka przechodziła przez jej umysł. - To
jest jasne.
- Co jest jasne? - Bonnie
zmarszczyła brwi, rzucając przyjaciółce zaniepokojone spojrzenie.
Nie podobał jej się entuzjazm w głosie wampirzycy.
- Wszystko! - Caroline
dodała do tego wykrzyknienia gwałtowny ruch rękami, co jednakowoż
od razu pociągnęło za sobą głuchy jęk bólu.
Bonnie zacisnęła ręce na
kierownicy, przyciskając nogę do pedału gazu. Wolała być już w
domu, gdzie mogłaby skupić się na słowach przyjaciółki, które
wywoływały dziwny ucisk w dole brzucha. Lękała się tego.
- Co to znaczy wszystko? -
spytała cicho, nie odrywając wzroku od drogi.
- Po co to się dzieje. Jaka
jest wyższa przyczyna. Miałaś rację, Bonnie. To jest dar.
Czarownica zerknęła jednak
na przyjaciółkę, odkrywając w jej oczach iskry podniecenia i
chorej ekscytacji. Jednak w niebieskich tęczówkach kryło się coś
jeszcze, głęboko ukryte i zakamuflowane. I właśnie przede wszystkim to coś
sprawiało, że jej wnętrzności ulegały dziwnemu
ściśnięciu.
- Jestem... jestem jak Doyle
z Angela*. - Caroline przekręciła się na siedzeniu, ignorując to,
że poobijane ciało nie chciało pozwalać jej na gwałtowne ruchy.
- Moje wizje mają pomagać ludziom.
- Przecież już to
omawiałyśmy. - Bonnie zajechała przed dom Forbesów i szybko
wysiadła z samochodu, przechodząc na drugą stronę auta i
pomagając wysiąść przyjaciółce.
- Wiem, ale tym razem było
inaczej. Zobaczyłam wizję na czas, w sam raz, żeby uratować
Elenę.
Przeszły do środka domu, a
Bonnie pomogła wampirzycy usiąść przy stole.
- Pamiętasz, dlaczego
odrzuciłyśmy tę opcję? - upewniła się czarownica, przysiadając
na drugim krześle. - Doyle'a wizje nie zabiły. A ciebie zabiją.
- Nie możemy być pewne.
Zresztą, nawet jeśli, widać to chciały zdziałać czarownice. Chciały
umożliwić mi uratowanie tych, których kocham, bym później mogła odejść
z godnością.
Bonnie zmarszczyła z
niedowierzaniem brwi. Czy przed nią naprawdę siedziała Caroline
Forbes, czy jakaś zupełnie obca osoba, męczennica za wiarę?
- Muszę więc zignorować
wszelkie propozycje pomocy i poddać się losowi.
„Propozycje pomocy”
zakuły Bonnie w uszy.
- Ktoś... - Nie była
pewna, jak ubrać swoje pytanie w słowa. - Otrzymałaś propozycję
pomocy?
Caroline spojrzała na nią
rozbieganym wzrokiem, po czym nagle skupiła się na nastawianiu
sobie kości ręki.
- Wreszcie czuję się
użyteczna, Bonnie – powiedziała cicho, nie podnosząc oczu. -
Potrzebna.
Bonnie poczuła ukłucie w
sercu. Czy przyjaciółka naprawdę czuła się przez większość
czasu bezużyteczna?
- Zawsze jesteś potrzebna –
zaprotestowała, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Nie musisz
poświęcać swojego życia, by tego dowieść!
- Ale tego potrzebuję –
powiedziała Caroline, patrząc jej w oczy. Bonnie zabrakło słów.
Chciała jeszcze dalej ciągnąć swój protest, nagle jednak dotarło
do niej, czym były te zakamuflowane emocje, czające się w
tęczówkach wampirzycy.
Strach. Ból. Żal. Lecz
najbardziej przerażające było pogodzenie się z losem.
- Jeśli tego pragniesz... -
wyszeptała więc, czując narastającą w gardle gulę, która była ostatnio
częstym gościem w jej organizmie. - Niech tak będzie.
***
Nastawione kości szybko
przestały boleć, Caroline otrzymała więc od swojego ciała
możliwość przycupnięcia na parapecie, podwinięcia nóg pod
brodę, objęcia kolan rękoma i oparcia brody na dłoniach.
Siedziała w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami, czując, że
Bonnie nie ruszyła się ze swojego krzesła w kuchni. Wciąż
przebywała tam, gdzie wampirzyca ją zostawiła.
Świat za oknem toczył walkę między jasnością i mrokiem. Caroline zdawało się,
że taka sama bitwa rozgrywała się w jej wnętrzu. Co jednak było
jasnością, a co mrokiem? Co było dobrym rozwiązaniem, a co złym?
Wątpliwości przelewały się przez nią falami, nie pozwoliła
sobie jednak na zmianę podjętej decyzji. Ona przynajmniej
umożliwiała podział możliwości i faktów na te dobre i na te
złe.
Ciemnością i mrokiem było
w takim układzie przyjęcie pomocy od Klausa. Jasnością podążenie
ścieżką swojego losu, wyznaczonego przez czarownice.
Prosty, łatwy podział. Nie prosta, nie przyjemna przyszłość.
Westchnęła, odwracając
głowę od okna. Coraz trudniej było jej prowadzić takie
rozważania, kiedy przez jej umysł przewijało się tyle wizji i
obrazów, że nie była w stanie skupić się na ustalonej trasie
myśli.
Musiała trzymać się tego,
co zrozumiała przed uratowaniem Eleny. Dzięki wizjom będzie w stanie
ocalić paru ludzi. Może nawet swoich bliskich. Dlaczego więc nie miała
z tego skorzystać? Dlaczego nie miała oszczędzić tym, których
kochała, cierpienia? W końcu i tak nie wiedziała, czy jakakolwiek
pomoc była możliwa. Dlaczego więc nie miała poświęcić się na
ołtarzu jasnowidztwa?
Przełknęła głośno
ślinę, czując, że traci grunt pod nogami. Postanowiła jednak
trzymać się kurczowo tego rozwiązania.
Poddała się obrazom, pozwalając, aby przezwyciężyły i zniszczyły w zarodku wszystkie jej myśli. Nie czekały na drugie zaproszenie, szybko opanowując cały jej umysł.
Poddała się obrazom, pozwalając, aby przezwyciężyły i zniszczyły w zarodku wszystkie jej myśli. Nie czekały na drugie zaproszenie, szybko opanowując cały jej umysł.
- Teraz już rozumiem, o czym
mi mówiłaś.
Drgnęła, słysząc
dochodzący gdzieś od strony okna męski głos.
Siedziała w kącie pokoju,
trzymając w ręku gruby czarny mazak. Skąd go wzięła? Nie
przypominała sobie, żeby posiadała w swoim pokoju tak bogate
wyposażenie papiernicze.
Spojrzała na ścianę,
przed którą klęczała. Kontakt z rzeczywistością musiała
stracić dopiero przed chwilą, bo na tynku przed nią znajdowało
się tylko parę wąskich linijek czarnych znaczków.
- Co tu robisz? - spytała
głosem pozbawionym emocji, nie odrywając wzroku od ściany.
Spojrzała na swoje ręce. Na razie były tylko brudne od markera,
znaczki jeszcze do nich nie dotarły.
- Przyszedłem powtórzyć
moją propozycję – powiedział, a kiedy nie zareagowała, złapał
ją za ramię i posadził na łóżku. Jej mina wyrażała głębokie
znudzenie, więc na dokładkę wyjął jeszcze markera z jej ręki i
położył obok niej na kołdrze, po czym kucnął przed nią na
podłodze i zmusił do spojrzenia sobie w oczy. - Po raz ostatni.
Parsknęła mu prosto w
twarz. Drgnął, ale nie odsunął się.
- Niepotrzebnie zmarnowałeś
czas – powiedziała bez zastanowienia. - Jestem zmuszona odrzucić
tę niezwykle hojną propozycję. - Wysiliła się na uprzejmość.
Wyprostował się i cofnął
odrobinę, nie spuszczając z niej wzroku.
- Wiem, co robisz – rzekł.
- Poświęcasz się dla swoich małych, nieszczęśliwych przyjaciół.
Spojrzała na niego z
zaskoczeniem. Był tak domyślny, czy też informacje rozchodziły
się w tym mieście jakimiś podziemnymi kanałami z szybkością
TGV? Nie wierzyła ani w jedną, ani w drugą wersję.
- Słyszałem, co się stało
– powiedział, rozwiewając jej wątpliwości. Mając informację o
wydarzeniu z Eleną mógł dojść do właściwych wniosków bez
wybitnego intelektu, o którego posiadanie go nie posądzała. - Myślę, że
powinienem ci podziękować, w końcu ocaliłaś Elenę. A ja jej
potrzebuję.
- Myślisz, że powinieneś
mi podziękować czy mi dziękujesz? - spytała z lekkim sarkazmem w
głosie. Uśmiechnął się lekko.
- Sądzę, że ci dziękuję.
Zmrużyła oczy i pokiwała
wolno głową, przyjmując te osobliwe wyrazy wdzięczności.
- Więc nie zaprzeczasz? -
spytał, wracając do głównego tematu. Wywróciła oczami.
- Nie, nie zaprzeczam. -
Wstała z łóżka, zakładając ręce na klatce piersiowej i stając
bezpośrednio przed nim. - Przypominam ci, że to nie twój interes.
- Jesteś zdumiewającą
osobą – wręcz wycedził te słowa, a w jego oczach nie było
nawet cienia tej adoracji, którą jej wcześniej okazywał. - Twój
uczynek nie jest godny podziwu. - Zbliżył się do niej jeszcze
bardziej, tak, że poczuła powiew jego oddechu na twarzy. - Lecz
tylko pożałowania.
Wyminął ją i trzasnął
drzwiami z taką siłą, że aż drgnęła. Przełknęła głośno
ślinę. Przeklinała go w myślach za to, że tu przyszedł i znów
zasiał w jej głowie ziarno niepewności. Musiała je wyplewić. I to jak
najszybciej.
Bonnie wtulała się w
ścianę niedaleko pokoju Caroline, przez dłuższy moment
powstrzymując się od wszelkiego ruchu, a nawet oddychania. Dopiero gdy
usłyszała trzaśnięcie drzwi frontowych odważyła się drgnąć.
Dziwiła się, że oba
wampiry nie usłyszały wodospadu myśli, który przelewał się
gwałtownie przez jej umysł. Wiedziała już, co Caroline miała na
myśli mówiąc o „propozycji pomocy”. Nie miała jednak pojęcia,
co zrobić z tą wiedzą. Nie była nawet pewna, co powinna o tym
myśleć.
Prawie bezszelestnie
odkleiła się od ściany i na palcach przemknęła do salonu.
Usiadła na kanapie i przygryzła dolną wargę aż do krwi.
Nie wiedziała, co robić
ani czy w ogóle powinna coś robić. Caroline podjęła przecież
decyzję.
Słuszną, pomyślała
szybko, ignorując inne myśli. Nie mogła przecież przyjąć
propozycji od Klausa, to byłoby nieetyczne, niemoralne i wbrew
wszelkiej lojalności wobec przyjaciół. Poza tym wcale nie mogła
być pewna, że to jej w czymkolwiek pomoże. Mógł przecież
kłamać.
Dlaczego niby chciał jej
pomóc? Wiadomo, miał obsesję na jej punkcie, ale to nie była
właściwa odpowiedź. Tak naprawdę, nie było to nawet właściwe
pytanie. Bo to właściwe brzmiało: dlaczego niby miałby potrafić
jej pomóc?
Dlaczego los byłby tak
przewrotny, że oferowałby wybawienie pochodzące od wroga całej ludzkiej i
wampirzej społeczności?
Nieświadomie przygryzła
wargę jeszcze mocniej, aż krew pociekła jej po brodzie. Drgnęła
z bólu, wycierając czerwoną ciecz.
Zbyt dużo pytań. Zbyt dużo
niewiadomych. Zbyt dużo wątpliwości.
Nawet
jeśli Caroline zgodziłaby się przyjąć jego pomoc, to czy była
pewna, że wyszłaby z tego żywa? Z jednej strony, Caroline i Damon
i tak już zawdzięczali Klausowi życie. Z drugiej zaś, tamte
sytuacje polegały tylko na prostej „transfuzji” krwi, bez
żadnych kruczków dla samych zainteresowanych. Tym razem chodziło o
coś innego. Rzecz szła o pomoc mentalną, co niosło ze sobą
jeszcze większe, niepojęte zagrożenia. Równie dobrze mogła
zaprzedać swoją duszę diabłu. A według Bonnie Klausowi niewiele
do diabła brakowało. Psychiczna pomoc mogła oznaczać zbyt duże
niebezpieczeństwa, by ot tak rzucić się w jej objęcia.
A może wystarczyłoby tylko
zabić pierwotną hybrydę, żeby wszystkie problemy zniknęły, tak
jak w przypadku zauroczenia? Ale przecież nie on był przyczyną
tych problemów, więc pomysł ten był całkowicie pozbawiony sensu.
Dość tego. Wstała
gwałtownie z kanapy. Caroline podjęła słuszną decyzję i nikt
nie powinien jej kwestionować.
Bonnie nie będzie więc
tego robić.
Przeszła do kuchni, chcąc
zrobić sobie coś do jedzenia. Starała się skupić na
przygotowywaniu posiłku, po jej sercu grasował jednak niepokój.
Postanowiła go zabić, zanim rozrośnie się do niebotycznych
rozmiarów, których nie będzie w stanie powstrzymać.
W końcu, nie było jeszcze
tak źle. Nie było powodów do tak wielkich zmartwień.
Jednak po jej sercu, z
prędkością światła, rozprzestrzeniały się wyrzuty sumienia.
Czyż nie obiecała Caroline, że zanim się poddadzą, zrobi
wszystko, by jej pomóc?
A „wszystko” oznaczało
„wszystko”. Oznaczało przekroczenie wszelkich dopuszczalnych
granic. Czyż nie właśnie to jej obiecała?
Bonnie zaprzestała na
chwilę gorączkowego szukania noża, którego nie wiedząc o tym
trzymała w ręce, i oparła się o kuchenny blat, zaciskając mocno
zęby.
To jeszcze nie był czas na
podjęcie tak drastycznych kroków. Jeszcze nie.
Bardzo nie chciała, by taki
czas kiedykolwiek nadszedł. Bo nie miała najmniejszej ochoty na przekroczenie tych
granic. Nie wiedziała nawet, czy byłaby w stanie to zrobić. Czuła,
że będzie musiała złamać daną obietnicę.
Usprawiedliwiła się tym,
że przecież sama Caroline chciała jej złamania, po czym wróciła do
porzuconej czynności.
***
Deszcz pojawił się znikąd,
zamieniając bladoniebieskie, pokryte białymi barankami niebo w
ponury, szalejący żywioł. Właściwie ominął grę wstępną, od
razu włączając do rozgrywki pioruny i grzmoty, wywołując
prawdziwą, podniebną walkę.
Caroline stała przed oknem
obejmując się rękoma, obserwując wrogą naturę. Uderzające
blisko pioruny nie wywoływały w niej żadnej reakcji, a
podążających za nimi grzmotów nawet nie słyszała. Obserwowała
jedynie krople, zsuwające się wolno po szybie, bądź uderzające o
asfalt drogi. Cały ten krajobraz nie uaktywniał jednak żadnych
emocji. Czuła się pusta. Wyprana z wszelkich uczuć.
Poczuła zbierające się w
kąciku oka łzy. Pociągnęła nosem i otarła je szybko rękawem,
nie chcąc pozwolić im na wypłynięcie. Nie mogła sobie pozwolić
na słabość. Nie teraz, gdy była tak pewna ostatecznej decyzji.
Niech cię szlag, Klaus,
pomyślała, powtarzając gest.
Nie chciała słyszeć, że
ktoś mógł jej pomóc. Nie chciała wiedzieć, że istniała
możliwość wydostania się z tej sytuacji. Bo to tylko wszystko
utrudniało. A nie chciała, by było trudno.
Dlatego gdy przed oczami
ujrzała przypadkową scenę, której nawet nie potrafiła jeszcze
wyodrębnić, bez wahania zamknęła oczy i poddała się sile swego
niekontrolowanego umysłu.
Bo i po co miała z tym
walczyć?
Bonnie przygotowała kanapki
dla siebie i Caroline, po czym ułożyła wszystko na talerzu,
położyła na tacy i udała się do pokoju przyjaciółki. Zapukała
i po krótkim, bezskutecznym oczekiwaniu na odpowiedź z uśmiechem
weszła do środka.
Taca wypadła jej z rąk i
uderzyła głucho o podłogę. Talerz o dziwo pozostał w jednym
kawałku, a w powietrzu rozległ się tylko nieprzyjemny dźwięk
zderzenia szkła z metalem.
Bonnie poczuła się tak,
jakby weszła do szpitala dla obłąkanych albo celi dla psychicznie
chorych z dawnych wieków. Pokój Caroline w niczym nie przypominał
tego samego pomieszczenia, w którym czarownica przebywała najwyżej
dwie godziny wcześniej.
Łóżko zostało odsunięte
od ściany i ustawione na samym środku pokoju. Każdy inny sprzęt,
który choć jednym milimetrem kwadratowym dotykał powierzchni
pionowych, pożegnał się ze swoim miejscem i przywitał z innym,
całkowicie przypadkowym, choć równie dobrze mogło być ono
wybrane specjalnie, by przedmiot jak najbardziej zawadzał. Dywan,
pocięty na kilka pasków, wystawał spod łóżka. Ale to były
tylko drobne szczegóły. Najgorsze było to, co działo się na
powierzchniach płaskich.
Każdy odsłonięty fragment
ścian, podłogi, a nawet sufitu, pokryty był równymi, czarnymi
znaczkami. Większość z nich była chyba literami jakiegoś
nieznanego Bonnie alfabetu, czasem pojawiały się jednak rysunki czy
też bliżej nieokreślone schematy, które jednak zdawały się być
idealnie wymierzone, tak aby nie wykraczały poza linijki. Tam, gdzie
ściana przykryta była jakimś zdjęciem, element ten albo został
zdarty i podarty na strzępy, albo też znaki przechodziły przez
niego, nie martwiąc się jego obecnością.
Bonnie podążała wzrokiem
za widocznymi śladami opętania przez potężne siły, prawie
wstrzymując oddech i czując jednocześnie, jak jej serce zamraża
panika i przerażenie.
Gwałtownie pokręciła
głową i cofnęła się odruchowo, wpadając na framugę drzwi. To
nie tak miało być. W najgorszych koszmarach nie przypuszczała, że
tak szybko zrobi się tak źle. To wszystko miało rozwijać się
powoli, dając jej czas na wymyślenie niemożliwego lekarstwa. Na
poradzenie coś na sytuację bez wyjścia.
To nie tak miało być.
Na sztywnych nogach weszła
głębiej do pokoju, usiłując zlokalizować przyjaciółkę.
Znalazła ją za łóżkiem, siedzącą po turecku z pisakiem w ręku.
Po raz kolejny Bonnie
okazała się bezsilna wobec łez.
Stała się świadkiem
automatycznego pisma Caroline, w której oczach kryła się pustka.
Przerażająca, najbardziej pusta ze wszystkich pustka, w której nie
czaiło się nic, ani iskra świadomości bądź życia. Jej ubrania
były już pokryte czarnymi znaczkami, tak jak większość lewej
ręki.
Bonnie jęknęła. Dźwięk
ten zdał się wybudzić wampirzycę. Podniosła głowę na
przyjaciółkę, a dopiero po chwili ujrzała zniszczenia, jakich
dokonała w pokoju.
Otworzyła usta, ale
powstrzymała się od powiedzenia czegokolwiek. W końcu sama się na to
zdecydowała. Nie mogła okazać słabości.
- Tego właśnie chcesz? -
wyszeptała Bonnie, wskazując ręką na ścianę. - To ci odpowiada?
Caroline popatrzyła na nią
prawie tak samo pustym wzrokiem jak przed chwilą, po czym pokiwała
głową.
- Tego właśnie chcę -
wychrypiała, z trudem powstrzymując głos przed drżeniem, a głowę
przed desperackim zaprzeczeniem.
Bonnie patrzyła na nią
przez dłuższą chwilę, ignorując łzy moczące jej policzki. W
końcu pokiwała głową.
- Dobrze. Jak sobie życzysz.
Odwróciła się i wyszła z
pokoju, po chwili jednak znów pojawiła się na progu.
- Powiedz mi tylko... -
zaczęła, głośno przełykając ślinę. - Pamiętasz, jak
dzwoniłam do ciebie dzisiaj rano?
Caroline spojrzała na nią
znad łóżka, którego pościel również była zamalowana, po czym
pokręciła głową.
- Nie otrzymałam żadnego
telefonu - powiedziała i odwróciła wzrok. Bonnie ponownie pokiwała
głową i wyszła z pokoju, a po chwili opuściła również dom
Forbesów.
Wsiadła do swojego
samochodu, starając się nie myśleć, bo gdyby pozwoliła myślom
popłynąć przez mózg, zapewne zdrowy rozsądek przywołałby ją
do porządku i wyznawanych zasad. Nie mogła na to pozwolić.
Zatrzasnęła za sobą drzwi
i odpaliła silnik, pokonując kolejne ulice z praktycznie wciśniętym
aż do podłogi pedałem gazu. Zatrzymała się przed celem podróży i
szybko wyszła z samochodu. Wciąż powstrzymując myśli stanęła
przed domem i zapukała. Wysunęła szczękę odrobinę do przodu, co
zawsze dodawało jej pewności siebie i stanęła wyprostowana jak
struna.
Drzwi otworzyły się
nadzwyczaj szybko.
- Musimy porozmawiać -
powiedziała Bonnie, patrząc poważnie na swego rozmówcę.
*Serial
"Angel" (Anioł ciemności) - spin off serialu "Buffy: Pogromca
Wampirów". Doyle był pół-demonem, mającym krótkie wizje, w których
widział ludzi w niebezpieczeństwie.
Komentarz odautorski: Okej.
Dochodzimy do czegoś, co chyba śmiało mogę nazwać "kryzysem". Nie
miałam nawet szczególnej ochoty dodawać tego rozdziału. Od tygodnia
zatrzymałam się na trzynastce i napisałam tylko parę zdań do
czternastki. Co gorsza, nic mi się z tym kryzysem robić nie chce. Głowę
mam zajętą czymś innym - innym serialem, innym opowiadaniem. Nigdy nie
udało mi się prowadzić dwóch blogów naraz, ale tym razem chcę podołać
temu zadaniu. Mam nadzieję, że pomożecie mi się tu utrzymać. :)
Jeśli ktoś jest zainteresowany tym, czym aktualnie zaprząta się moja głowa, to zapraszam TU.
Do napisania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz