Mimo pozornie uspokajających wieści
Caroline nie odważyła się zasnąć ponownie. Leżała na plecach z
rękami pod głową, wpatrując się w sufit i wsłuchując w aż zbyt
regularny oddech Bonnie. Sądziła, że przyjaciółka jedynie
udawała, że śpi.
Caroline nie była naiwna, a
przynajmniej tak sądziła. Znała Bonnie od osiemnastu lat i
doskonale wiedziała, kiedy coś było nie tak. To była jedna z
takich sytuacji. Nie chciała jednak dać po sobie znać, że ma
jakiekolwiek wątpliwości co do prawdziwości słów czarownicy, by
nie urazić jej uczuć. Poza tym starała się oszukać samą siebie,
że wszystko będzie w porządku.
Nie była pewna, co
dokładnie przyjaciółka chciała przed nią ukryć. I właściwie
nie wiedziała też, czy na pewno pragnęła poznać tą wiedzę. Może
Bonnie uda się znaleźć czarownicę, o której mówiła i
wszystko będzie dobrze?
Jakby słowa „będzie
dobrze” kiedykolwiek obowiązywały w Mystic Falls, pomyślała
gorzko Caroline, czując pulsujący ból z tyłu głowy. Nie była
pewna, czy wampir może mieć migrenę, czy też był to nowy objaw
„kary za grzechy”.
Właśnie, kary...
Rozgoryczenie coraz bardziej wypełniało jej duszę, im więcej nad
tym myślała. Ze wszystkich wampirów świata, wszystkich tych
krwiopijców, bestii, morderców, potworów, Pierwotnych, to właśnie
ją należało ukarać? Za co? To jedno morderstwo? Za próbę życia
tak, jakby dalej była normalną nastolatką? Za oszukiwanie samej
siebie, że nic się nie zmieniło? Czy też za żywienie nadziei, że
wszystko kiedyś się ułoży?
Prychnęła cicho pod nosem.
Ten świat był totalnie popieprzony.
Podniosła się cicho z
łóżka, poprawiła kołdrę na Bonnie, a po dość sztucznym
odruchu czarownicy upewniła się, że przyjaciółka jedynie udawała
sen, po czym wyszła z pokoju, a po chwili także z domu.
Na świeżym powietrzu
odetchnęła pełną piersią. Noc miała się już ku końcowi.
Księżyc przegrywał walkę ze słońcem, a bitwa ciał niebieskich
pokrywała niebo różnymi odcieniami czerwieni, różu i żółci.
Kiedy indziej widok ten na pewno zatrzymałby ją, estetkę, na
dłużej, jednak nie tej doby. Zbiegła z ganku i rzuciła się
pędem w stronę lasu, a kiedy już się tam znalazła uaktywniła
swoje wampirze tempo. Udawało jej się omijać wszelkie wystające
gałęzie, konary czy też korzenie, lawirując zręcznie między
przeszkodami.
Świeżemu powietrzu nie
udało się tym razem ukoić jej gotujących się wręcz zmysłów.
Zbyt wiele było niewiadomych, by mogła przestać o nich myśleć.
Czy Bonnie miała jakąś
szansę odnaleźć tą czarownicę? A jeśli jej się uda, to co
wtedy? Grzecznie wyperswadują jej to, co aktualnie robiła i namówią
na współpracę z wampirem? Mało prawdopodobne.
A jeśli mieli do czynienia
z drugim przypadkiem i nie było żadnego żywego egzekutora woli
setek martwych wiedźm? Bonnie porozmawia sobie z nimi w Mystic Falls
i poprosi, żeby oszczędziły jej najlepszą przyjaciółkę?
Jeszcze mniej prawdopodobne.
Nie uda im się też zapewne
zabić żadnej żywej czarownicy. Jeśli już ją znajdą, to na pewno
będzie obdarzona tak wielką mocą, że nikt nie da jej rady. Poza
tym Caroline nie mogła wyobrazić sobie Bonnie próbującą zabić
inną czarownicę, nawet jeśli miało chodzić o życie jej
najlepszej przyjaciółki.
A jeśli nic nie uda się
zdziałać... Co będzie potem? Jak źle musiała wyglądać jej
sytuacja, skoro podczas opowieści Bonnie jej wampirze oko wypatrzyło
na policzkach czarownicy ślady po łzach?
Zatrzymała się na środku
jakiejś polany i kopnęła rosnące na jej skraju drzewo. Bogu
ducha winna roślina pękła z trzaskiem na pół, jedna strona
opadła na prawo, a druga na lewo. Drzewko przypominało teraz
ścieżkę na rozdrożu.
Caroline wpatrywała się w
nie, czując rosnącą rozpacz. Co jej po takiej sile, jeśli nie pomoże jej
ona w obronie przed niematerialnym wrogiem? Skojarzenie z rozdrożem
wywołało
rosnącą desperację. Czy ona też stała na rozgałęziającej się
ścieżce? Czy też nie miała żadnego wyboru i musiała po prostu
poddać się losowi, który wyraźnie się z nią bawił?
Zbyt dużo pytań. Za dużo.
Parsknęła jak rozjuszona
kotka, w napadzie złości dewastując kolejne drzewo.
Nagle świat wokół zaczął
wirować. Złapała się za głowę, usiłując utrzymać się w pozycji
pionowej. Stop! - chciała krzyknąć, ale nie mogła
powstrzymać tego szaleńczego kalejdoskopu. Sceny z jej życia, snów
i koszmarów, przewijały się przed jej oczami z prędkością
światła. Czuła się tak, jakby kręcącą się wokół własnej osi kamerą wyświetlano
film z całej jej egzystencji, poskładany fragmentarycznymi scenami
w jedną, rozchwianą całość. Wszystko zakręciło się do tego
stopnia, że wylądowała na ziemi. Po paru sekundach wszystko
skończyło się tak nagle, jak się zaczęło, pozostawiając ją
leżącą na gruncie, ciężko dyszącą i poirytowaną. Zgrzytnęła
zębami ze złości, poczekała, aż przestanie jej się kręcić w
głowie i wstała, otrzepując ubranie z ziemi.
- Co to miało być? Kara za
wandalizm? - krzyknęła w stronę nieba, jakby ono znało odpowiedź.
Jeśli nawet tak było, to nie chciało się nią podzielić, uparcie
milcząc.
Prychnęła, poprawiła
rękawy koszuli i ruszyła w dalszą drogę, choć bieg nie tylko w
niczym nie pomagał, lecz zaczął się jej przykrzyć. Zatrzymała się na
moment, gdy do jej nozdrzy dotarł ostry zapach.
Krew.
Ludzka krew.
Zmarszczyła brwi, odsuwając
się o parę kroków. Miała wrażenie, jakby jej zmysły wyostrzyły
się od poprzedniego dnia. A przecież nie było to możliwe. Każda
komórka jej ciała zdawała się wołać o krew, żądać krwi,
łaknąć jej.
Starała się przestać
oddychać, by nie czuć tego zapachu, który przyciągał ją do
siebie, hipnotyzował i kusił, jak nigdy wcześniej. Poprawka,
dokładnie tak jak w tym nieszczęsnym dniu, kiedy zabiła człowieka, który później często prześladował ją w snach. Woń
przestała drażnić jej nos, ale i tak wdzierała się do jej ciała
sobie tylko znanymi drogami, wypełniając ją całą.
Ku swojemu wielkiemu
przerażeniu odkryła, że zamiast się cofać znalazła się
zdecydowanie bliżej źródła krwi. Złapała się najbliższego
drzewa, trzymając się go resztkami silnej woli.
Co ci szkodzi, mówił
głos w jej głowie, przemawiając głośno i wyraźnie. To
tylko jeden marny człowiek. Nikt się nie dowie...
Ostatkami sił walczyła z
mrocznym pragnieniem, usiłując przypomnieć sobie chwile, kiedy
Stefan uczył ją samokontroli.
Oddychaj, powtarzała
sobie w kółko, wykonując własne polecenie i oddychając głęboko.
Starała się nie zwracać uwagi na to, że w ten sposób otwierała
jeszcze jedną drogę natrętnej woni, wciąż bezskutecznie usiłując wygnać ją ze
swego organizmu.
Na co czekasz? To tylko
człowiek...
Nie możesz tego zrobić.
Nie będziesz mogła spojrzeć sobie w oczy. Nie będziesz mogła
spojrzeć im w oczy,
jeśli to zrobisz.
Czuła, że za chwilę
przegra tą wewnętrzną walkę. Większa część jej osoby chciała
rzucić się do przodu i zatopić kły w gładkiej szyi nieświadomego
niebezpieczeństwa człowieka. Wychłeptać całą jego krew, czuć
czerwoną ciecz spływającą w dół gardła, przyjemne ciepło
rozlewające się po wszystkich komórkach...
Nim się zorientowała, jej
paznokcie wyżłobiły na drzewie głębokie bruzdy, w rękach
pozostały jej kawałki kory, a nogi podprowadziły ją do głównej
ulicy. Po przeciwnej stronie drogi szedł spokojnym krokiem młody
mężczyzna, podśpiewując sobie pod nosem wesołą melodię. Czyżby
miała to być ostatnia melodia jego życia?
Caroline... Opanuj się...
Samozaparcie topniało w
oczach. Sam zapach, odczuwany teraz jeszcze potężniej, wprowadzał
ją w narkotyczny stan upojenia.
To tylko człowiek...
Najmarniejsza istota tego świata...
Zacisnęła mocno powieki,
prawie wbijając nogi w ziemię. Wyobraziła sobie twarz swego
nauczyciela samokontroli, gdyby dowiedział się o tym, że kogoś zabiła. Ta
cząstka jej jaźni, która pozostała jeszcze świadoma, była
pewna, że nie skończyłoby się na jednym człowieku. Gdyby ruszyła
do przodu, zmasakrowałaby całe miasto.
Rozczarowanie w oczach
wyobrażonego Stefana, wyraz przerażenia i skrytej odrazy na twarzy
wyobrażonej mamy sprawił, że udało jej się postąpić krok do
tyłu, co dodało jej szczyptę samozaparcia. Odwróciła się na
pięcie i, zatykając nos i wstrzymując oddech, pognała przed
siebie. Jak najdalej. Byleby uciec od tamtego człowieka.
Ale przecież nie ten
człowiek był problemem. To w niej tkwiło zarzewie.
Gdy pokonała parę
kilometrów zatrzymała się i oparła ciężko o drzewo, by później
zjechać po nim na ziemię. Ukryła twarz w dłoniach, a przez jej
głowę przemknęła szybka myśl, że ostatnio była to jej częsta
pozycja. Może dlatego, że idealnie symbolizowała rozpacz,
desperację i brak nadziei, których nadmierne dawki ostatnio
otrzymywała.
Podniosła więc głowę,
przykładając rękę do ust. Miała zamiar zostać tu przez jakiś
czas. Bała się konfrontacji z jakimkolwiek człowiekiem. A tym
bardziej powrotu do domu matki Bonnie. Nie wyobrażała sobie co by
było, gdyby została sama z przyjaciółką. Albo, co byłoby
jeszcze gorsze, sam na sam z Jamiem, który nie miałby możliwości
obrony.
Nawet nie zastanawiała się
nad tym, „dlaczego”. Nie miała już na to siły. Zastanawiała
się tylko nad tym „co dalej”. Jeśli nadmierne pragnienie nie
minie. Jeśli będzie chciała zabić wszystkich ludzi, jacy pojawią
się na jej drodze.
Co wtedy?
Po raz kolejny przekonywała
się, że zawsze może być gorzej.
***
Udawanie snu i ciężkie
myśli uśpiły Bonnie dopiero po wyjściu Caroline. Nie wywołały
przyjemnych wizji, czego się zresztą można było spodziewać.
Obudziła się po niespełna pół godzinie, zlana potem i
rozdygotana.
Może z tym pokojem
rzeczywiście jest coś nie tak, pomyślała,
zerkając nieufnie na okno, za którym nowy dzień kwitł już w
pełni. Postanowiła nie przebywać w nim dłużej, niż było to
konieczne. Wygramoliła się spod kołdry, którą przyjaciółka ją
okryła i wyszła na palcach z pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i
odwróciła się, stając prawie twarzą w twarz z Caroline.
Wampirzyca stała na
przeciwległym krańcu korytarza, wpatrując się w nią z napięciem.
Bonnie zmarszczyła brwi.
- Wszystko w porządku? -
spytała, stawiając krok do przodu. Caroline wykonała gest, jakby
miała ochotę się cofnąć, jednak w ostatnim momencie się
powstrzymała.
- Tak, tak. - Pospieszyła z
odpowiedzią, uśmiechając się słabo. - Abby jest u siebie?
- Nie widziałam, żeby
wychodziła – rzekła powoli Bonnie.
- To ja... - zaczęła
Caroline, pokazując palcem na drzwi do pokoju ex-czarownicy. Bonnie
pokiwała głową.
- Postaram się znaleźć tą
czarownicę – zakomunikowała, starając się mówić z
przekonaniem. Caroline uśmiechnęła się nieznacznie i pokiwała
głową, znikając w pokoju Abby.
Bonnie stała jeszcze przez
moment w korytarzu, przypominając sobie wszystko, co czytała o tych
wysublimowanych „karach”. Przyjaciółka wyraźnie nie chciała
jej o czymś powiedzieć. Bonnie postanowiła, że nie będzie
naciskać, w głębi serca czuła jednak jeszcze większy niż wcześniej niepokój.
Weszła do swojego pokoju,
po czym stanęła przed regałem, w którym znajdowały się książki
magiczne. Niektóre przywiozła ze sobą z Mystic Falls, inne
znalazła schowane pod podłogą na strychu i za luźnymi cegłami w
piwnicy. Wyrzuciła wszystkie za pomocą magii na podłogę. Nie
wiedziała dokładnie, czego miała zamiar szukać. Sposobu, żeby
znaleźć kogoś, kto nie chciał być znaleziony? Kogoś, na temat
kogo nie miała zielonego pojęcia? Kogoś, kto mógł nawet nie
istnieć?
Wiedziała, jak odszukać
konkretnych ludzi, wampiry bądź wilkołaki. Wystarczyło mieć
kogoś, z kim byli powiązani więzami krwi, bądź jakąś rzecz,
która do nich należała. Sprawa miała się jednak inaczej, kiedy
chodziło o czarownice. Wiedźmy mogły zaburzać swoją aurę,
zakląć ją tak, by nie mogły zostać odnalezione. Jeśli
czarownica posiadała tak wielką moc, jaką mogły jej zapewnić
martwe przodkinie, była w stanie otulić się czymś w rodzaju
potężnego kokonu, którego nie przeniknęłaby żadna towarzyszka niedoli.
Rozsypane
na podłodze książki nie kusiły jej do lektury, jak to miały w
zwyczaju. Wręcz przeciwnie, zdawały się odpychać ją od siebie i
zniechęcać. Bonnie z ociąganiem sięgnęła po pierwszą księgę.
Przewertowała ją szybko, jej oczy przelatywały z prędkością
światła po każdej stronie. Wzięła następny tom, przeglądnęła i
odłożyła na półkę. I następny, następny, następny i
następny...
Szykował się długi dzień.
***
Caroline czuła, że nie
wkładała całego serca w następną lekcję. Stały z Abby
niedaleko szosy, sprawdzając jej reakcje na pokusę pochodzącą od
wielu ruszających się, żywych worków krwi pod postacią ludzi.
Caroline widziała jednak tylko tamtego młodzieńca,
przechadzającego się skrajem drogi i nucącego pod nosem żywą
melodię, która nie chciała wyjść jej z głowy.
Kiedy względnie uspokoiła
się po tamtym incydencie wracała do domu okrężną drogą,
najpierw zachowując dystans od siedzib ludzkich, potem coraz
bardziej się do nich przybliżając. Reagowała nerwowo na każdy
znak obecności człowieka, w końcu jednak zrozumiała, że jej
zmysły wróciły do normy.
Nie chciała zbliżać się
do Bonnie na zbyt małą odległość. Jej samokontrola zdawała się
być w porządku, wolała jednak nie ryzykować.
Powrót do normy w tym
przypadku był małą pociechą. Całe to wydarzenie oznaczało
bowiem, że może utracić kontrolę nad wszystkim. Nie tylko nad
nocą i koszmarami, ale także wolną wolą.
Naprawdę chciała pozostać
twarda, udawać, że jej to nie rusza. Nigdy jednak nie była dobra w
udawaniu ani pozostawaniu twardą. Zbyt często dawała się ponosić
emocjom. Także tym razem czuła, że polegnie w walce ze słabością.
Obserwowała Abby, toczącą
bitwy z własnym pragnieniem i wygrywającą każdą z nich z coraz
większą pewnością siebie. W końcu nauczy się samokontroli i nie
będzie miała żadnych problemów. Będzie za to wolnym wampirem.
W przeciwieństwie do jej
nauczycielki.
Musiała przestać o tym
myśleć. Po prostu musiała.
- I jak? - spytała,
rozkładając ręce na boki, jakby dla odprężenia zastałych od
długiego stania mięśni. Jakby wampirowi mogły się zastać
mięśnie.
Abby obrzuciła ją szybkim
spojrzeniem, po czym znów skupiła się na ludziach, którzy
przejeżdżali samochodami bądź spacerowali deptakiem po drugiej
stronie szosy. Nagle Caroline dostrzegła spłoszenie w oczach
ex-czarownicy .
- Coś nie tak? - Od razu
postąpiła krok naprzód, rozglądając się podejrzliwie dookoła.
Jedynym elementem otoczenia, który mógł zaniepokoić wampirzycę,
był idący tą samą stroną ulicy człowiek. Caroline
stanęła za Abby, w razie czego gotowa interweniować i w geście
otuchy potarła ramiona byłej czarownicy. - Dasz radę –
wyszeptała jej do ucha, zachęcając tym samym do pozostania na
stanowisku.
Abby wykonała bliżej
nieokreślony ruch głową, tak jakby nie była pewna, czy powinna
nią pokiwać, czy wręcz przeciwnie, pokręcić i uciekać stąd jak
najdalej. Jednak nawet jeśli miałaby ochotę wziąć nogi za pas
Caroline nie zamierzała jej na to pozwolić.
Człowiek okazał się być
młodym mężczyzną dochodzącym trzydziestki. Do uszu wampirzyc
dobiegła wesoła melodia. Caroline zamarła.
Cholera,
pomyślała. Cholera, cholera, cholera.
To była ta melodia.
To był ten człowiek.
Wzięła parę głębokich
oddechów. Musiała wytrwać na swoim stanowisku, a to przynajmniej z
dwóch powodów. Po pierwsze: dla Abby, po drugie: dla samej siebie,
żeby przekonać się, czy to z tym człowiekiem było coś nie tak,
czy też cały problem tkwił w jej własnych, „wiedźmich”
kwestiach.
Mężczyzna podchodził
coraz bliżej, mogły już wyraźnie zobaczyć wszystkie szczegóły
jego wyglądu. Był dość wysoki i szczupły, z jego okrągłej
twarzy okolonej bujną szopą brązowych włosów emanowała wesołość
i luzactwo. Ciemnozielone oczy spoglądały na świat z ufnością
godną paroletniego dziecka. Ręce schował głęboko w kieszeniach
swoich wyciągniętych spodni, a na uszach miał słuchawki od
odtwarzacza mp3, którego zapewne ukrywał mały, przewieszony przez
ramię neseser, kompletnie nie pasujący do ogólnego wizerunku
młodzieńca.
Caroline nie wydawało się,
by w takim pozornie oryginalnym, a w gruncie rzeczy pospolitym
osobniku mogło być coś "innego".
Obie wampirzyce nie odrywały
od niego wzroku. Mężczyzna zdał sobie z tego sprawę, co najpierw
przywołało na jego policzki gorący rumieniec, a następnie
wywołało szeroki uśmiech. Zaczął iść z szeroko podniesioną
głową, nie spuszczając wzroku z pań, a szczególnie z Caroline.
Jego krew również nie
pachniała jakoś nadzwyczajnie. Ot, zwykły chłopak z prowincji.
- Panie – powiedział
szarmancko, gdy przechodził obok nich i ukłonił się z gracją.
Gdy nie zareagowały, wciąż wpatrzone w niego rozszerzonymi oczami,
na jego twarzy pojawił się cień niepokoju. Caroline poczuła, że
Abby drgnęła. Otrzeźwiło ją to nieco.
- Przepraszamy, pomyliłyśmy
pana z kimś – rzuciła w stronę chłopaka, obdarzając go
najpiękniejszym ze swoich uśmiechów, który sprawił, że zrobiło
mu się słabo w nogach, po czym pociągnęła za sobą Abby. -
Idziemy – wymamrotała jej do ucha, wciąż uśmiechając się do
chłopaka.
Był przystojny. W innej
sytuacji na pewno by się nim zainteresowała. W innej. Nie tej. Przypuszczalnie potrzebowałaby do tego innego życia.
Gdy tylko znalazły się
poza zasięgiem jego wzroku, na leśnej ścieżce, Abby znów zaczęła
oddychać, opierając się ciężko o drzewo.
- Wytrzymałam –
wyszeptała, kładąc rękę na szybko poruszającej się klatce
piersiowej.
Caroline uśmiechnęła się
do niej.
- Wytrzymałaś –
potwierdziła, bijąc jej brawo.
Tak naprawdę przez długi czas trwania tamtej sceny nie skupiała się na matce Bonnie, lecz na
jej własnej, na szczęście niedoszłej, ofierze. Nie znalazła w
mężczyźnie niczego niezwykłego. Nie był przyczyną ani jednej
części problemu.
Problemu, który na
szczęście odpłynął w siną dal. I miała wielką nadzieję, że
już nigdy nie przyjdzie mu do głowy, by wrócić.
***
Czy tylko jej się wydawało,
czy w pokoju było zdecydowanie za gorąco i zbyt duszno? Przed
oczami zaczęła widzieć ciemne mroczki, a w głowie czuła
nieprzyjemne kręcenie. Cóż, nic dziwnego, skoro cały dzień
spędziła po turecku, ze zwieszoną nad nieprzeliczonym ogromem
książek głową, wytężając oczy i umysł, by zrozumieć często
napisane nieczytelnym pismem treści.
Bonnie z westchnieniem ulgi
zamknęła z trzaskiem ostatnią książkę i wstała, by otworzyć
okno. Nie zdawała sobie sprawy, że przesiedziała nad książkami
aż tyle czasu. Gdy do nich usiadła był wczesny ranek, dopiero po
świcie. Teraz zapadał już zmrok.
Po ciszy w domu zorientowała
się, że przyjaciółka i matka jeszcze nie wróciły. Jamie'ego
również nie było. Wyszedł w południe, mamrocząc jakieś
niemrawe pożegnanie. Bonnie przypuszczała, że wciąż potrzebował
czasu, żeby się z tym wszystkim oswoić. Domyślała się, że
potrzebował go naprawdę dużo.
Wyszła z otwartego okna i
zapaliła światło. Cały dzień spędzony nad książkami na
niewiele się zdał. Znalazła jedynie parę informacji na temat
znajdywania czarownic, które nie do końca chciałyby być znalezione,
ale nie odkryła niczego, czego dotychczas by nie wiedziała.
Potrzebowała kręgu z
kilkunastu świeczek. Z tym nie miała problemu, znalazła je w
kuchennej szafce. Mapę świata, z potężnymi wyrzutami sumienia,
podkradła z pokoju Jamie'ego. Najgorzej było z magicznymi
przedmiotami. Trudno było znaleźć atrybuty magii w domu kogoś,
kto przez większą część swojego życia starał się zapomnieć o swoim
darze. Jednak nigdy nic nie przepada całkowicie. W miejscach ukrycia
książek Bonnie znalazła dziwny, ozdobnie dekorowany naszyjnik,
trochę białego proszku niewiadomego przeznaczenia – zdawała
sobie sprawę, że mógł to być tylko wieloletni kurz, miała
jednak wielką nadzieję, że jednak był czymś więcej – broszurę
napisaną w obcym jej języku, aż emanującą dziwną mocą oraz
klucz, z pozoru zwyczajny, czuła jednak wychodzące z niego
wibracje. Zgromadziła to wszystko w swoim pokoju, uprzątnęła
podłogę z porozrzucanych wszędzie książek, część odkładając
na półki, a część wciskając pod łóżko, po czym ułożyła
świeczki w krąg, a w nieregularnych odstępach wewnątrz koła
porozkładała znaleziska. Zgasiła światło, a pokój pogrążył
się w mroku – jedyna słaba poświata pochodziła z wciąż
otwartego okna. Wiatr rozwiewał firanki, a zimne powietrze szczypało
ją w policzki, jednocześnie dodając jakiegoś niezwykłego ducha
walki.
Na samym środku kręgu
położyła mapę świata, obok której klęknęła. Sekundowe
skupienie i świece rozbłysły jasnym blaskiem, nie przejmując
się wpadającym do pokoju wiatrem. Bonnie zamknęła oczy i zaczęła
wypowiadać formuły zaklęć szukających, niektóre po łacinie,
inne w mniej jej znanych językach. Kiedy otworzyła
powieki poczuła wypełniającą ją moc. Położyła palec na stanie
Virginia, oczekując jakichś wibracji, które mogłyby dać jej
choćby najmniejszą wskazówkę. Nic. Przykryła dłonią Amerykę.
Cały kontynent. Obie Ameryki. Eurazję. A w końcu obiema dłońmi
objęła cały świat.
I nic.
Zniechęcona i
zdekoncentrowana straciła kontakt ze swoją mocą. Świece
zamigotały i zgasły, zostawiając ją samą w mroku. Dopiero wtedy
zdała sobie sprawę, że wbrew wszystkiemu, co czytała i jej
własnemu zdrowemu rozsądkowi, żywiła naiwną nadzieję, że się
uda.
W końcu nadzieja umiera
ostatnia, pomyślała na swoje usprawiedliwienie.
Wiatr wtargnął ze zdwojoną
siłą do pokoju, rozwiewając jej włosy i zmuszając do zamknięcia
okna. Za szybą perlił się księżyc w pełni, który wyszedł tej
nocy jakoś wyjątkowo wcześnie.
Nadzieja jest także
matką głupich, dodała gorzko,
zasłaniając zasłony.
Dedykacja dla Cheyennesis. Nie myśl sobie, moja droga, że to przez Twoją dedykację, wpadłam na ten pomysł dzisiaj rano! :D
Do napisania po finale!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz