niedziela, 6 maja 2012

4. Torture for my sins

Mimo pozornie uspokajających wieści Caroline nie odważyła się zasnąć ponownie. Leżała na plecach z rękami pod głową, wpatrując się w sufit i wsłuchując w aż zbyt regularny oddech Bonnie. Sądziła, że przyjaciółka jedynie udawała, że śpi.
Caroline nie była naiwna, a przynajmniej tak sądziła. Znała Bonnie od osiemnastu lat i doskonale wiedziała, kiedy coś było nie tak. To była jedna z takich sytuacji. Nie chciała jednak dać po sobie znać, że ma jakiekolwiek wątpliwości co do prawdziwości słów czarownicy, by nie urazić jej uczuć. Poza tym starała się oszukać samą siebie, że wszystko będzie w porządku.
Nie była pewna, co dokładnie przyjaciółka chciała przed nią ukryć. I właściwie nie wiedziała też, czy na pewno pragnęła poznać tą wiedzę. Może Bonnie uda się znaleźć czarownicę, o której mówiła i wszystko będzie dobrze?
Jakby słowa „będzie dobrze” kiedykolwiek obowiązywały w Mystic Falls, pomyślała gorzko Caroline, czując pulsujący ból z tyłu głowy. Nie była pewna, czy wampir może mieć migrenę, czy też był to nowy objaw „kary za grzechy”.
Właśnie, kary... Rozgoryczenie coraz bardziej wypełniało jej duszę, im więcej nad tym myślała. Ze wszystkich wampirów świata, wszystkich tych krwiopijców, bestii, morderców, potworów, Pierwotnych, to właśnie ją należało ukarać? Za co? To jedno morderstwo? Za próbę życia tak, jakby dalej była normalną nastolatką? Za oszukiwanie samej siebie, że nic się nie zmieniło? Czy też za żywienie nadziei, że wszystko kiedyś się ułoży?
Prychnęła cicho pod nosem. Ten świat był totalnie popieprzony.
Podniosła się cicho z łóżka, poprawiła kołdrę na Bonnie, a po dość sztucznym odruchu czarownicy upewniła się, że przyjaciółka jedynie udawała sen, po czym wyszła z pokoju, a po chwili także z domu.
Na świeżym powietrzu odetchnęła pełną piersią. Noc miała się już ku końcowi. Księżyc przegrywał walkę ze słońcem, a bitwa ciał niebieskich pokrywała niebo różnymi odcieniami czerwieni, różu i żółci. Kiedy indziej widok ten na pewno zatrzymałby ją, estetkę, na dłużej, jednak nie tej doby. Zbiegła z ganku i rzuciła się pędem w stronę lasu, a kiedy już się tam znalazła uaktywniła swoje wampirze tempo. Udawało jej się omijać wszelkie wystające gałęzie, konary czy też korzenie, lawirując zręcznie między przeszkodami.
Świeżemu powietrzu nie udało się tym razem ukoić jej gotujących się wręcz zmysłów. Zbyt wiele było niewiadomych, by mogła przestać o nich myśleć.
Czy Bonnie miała jakąś szansę odnaleźć tą czarownicę? A jeśli jej się uda, to co wtedy? Grzecznie wyperswadują jej to, co aktualnie robiła i namówią na współpracę z wampirem? Mało prawdopodobne.
A jeśli mieli do czynienia z drugim przypadkiem i nie było żadnego żywego egzekutora woli setek martwych wiedźm? Bonnie porozmawia sobie z nimi w Mystic Falls i poprosi, żeby oszczędziły jej najlepszą przyjaciółkę? Jeszcze mniej prawdopodobne.
Nie uda im się też zapewne zabić żadnej żywej czarownicy. Jeśli już ją znajdą, to na pewno będzie obdarzona tak wielką mocą, że nikt nie da jej rady. Poza tym Caroline nie mogła wyobrazić sobie Bonnie próbującą zabić inną czarownicę, nawet jeśli miało chodzić o życie jej najlepszej przyjaciółki.
A jeśli nic nie uda się zdziałać... Co będzie potem? Jak źle musiała wyglądać jej sytuacja, skoro podczas opowieści Bonnie jej wampirze oko wypatrzyło na policzkach czarownicy ślady po łzach?
Zatrzymała się na środku jakiejś polany i kopnęła rosnące na jej skraju drzewo. Bogu ducha winna roślina pękła z trzaskiem na pół, jedna strona opadła na prawo, a druga na lewo. Drzewko przypominało teraz ścieżkę na rozdrożu.
Caroline wpatrywała się w nie, czując rosnącą rozpacz. Co jej po takiej sile, jeśli nie pomoże jej ona w obronie przed niematerialnym wrogiem? Skojarzenie z rozdrożem wywołało rosnącą desperację. Czy ona też stała na rozgałęziającej się ścieżce? Czy też nie miała żadnego wyboru i musiała po prostu poddać się losowi, który wyraźnie się z nią bawił?
Zbyt dużo pytań. Za dużo.
Parsknęła jak rozjuszona kotka, w napadzie złości dewastując kolejne drzewo.
Nagle świat wokół zaczął wirować. Złapała się za głowę, usiłując utrzymać się w pozycji pionowej. Stop! - chciała krzyknąć, ale nie mogła powstrzymać tego szaleńczego kalejdoskopu. Sceny z jej życia, snów i koszmarów, przewijały się przed jej oczami z prędkością światła. Czuła się tak, jakby kręcącą się wokół własnej osi kamerą wyświetlano film z całej jej egzystencji, poskładany fragmentarycznymi scenami w jedną, rozchwianą całość. Wszystko zakręciło się do tego stopnia, że wylądowała na ziemi. Po paru sekundach wszystko skończyło się tak nagle, jak się zaczęło, pozostawiając ją leżącą na gruncie, ciężko dyszącą i poirytowaną. Zgrzytnęła zębami ze złości, poczekała, aż przestanie jej się kręcić w głowie i wstała, otrzepując ubranie z ziemi.
- Co to miało być? Kara za wandalizm? - krzyknęła w stronę nieba, jakby ono znało odpowiedź. Jeśli nawet tak było, to nie chciało się nią podzielić, uparcie milcząc.
Prychnęła, poprawiła rękawy koszuli i ruszyła w dalszą drogę, choć bieg nie tylko w niczym nie pomagał, lecz zaczął się jej przykrzyć. Zatrzymała się na moment, gdy do jej nozdrzy dotarł ostry zapach.
Krew.
Ludzka krew.
Zmarszczyła brwi, odsuwając się o parę kroków. Miała wrażenie, jakby jej zmysły wyostrzyły się od poprzedniego dnia. A przecież nie było to możliwe. Każda komórka jej ciała zdawała się wołać o krew, żądać krwi, łaknąć jej.
Starała się przestać oddychać, by nie czuć tego zapachu, który przyciągał ją do siebie, hipnotyzował i kusił, jak nigdy wcześniej. Poprawka, dokładnie tak jak w tym nieszczęsnym dniu, kiedy zabiła człowieka, który później często prześladował ją w snach. Woń przestała drażnić jej nos, ale i tak wdzierała się do jej ciała sobie tylko znanymi drogami, wypełniając ją całą.
Ku swojemu wielkiemu przerażeniu odkryła, że zamiast się cofać znalazła się zdecydowanie bliżej źródła krwi. Złapała się najbliższego drzewa, trzymając się go resztkami silnej woli.
Co ci szkodzi, mówił głos w jej głowie, przemawiając głośno i wyraźnie. To tylko jeden marny człowiek. Nikt się nie dowie...
Ostatkami sił walczyła z mrocznym pragnieniem, usiłując przypomnieć sobie chwile, kiedy Stefan uczył ją samokontroli.
Oddychaj, powtarzała sobie w kółko, wykonując własne polecenie i oddychając głęboko. Starała się nie zwracać uwagi na to, że w ten sposób otwierała jeszcze jedną drogę natrętnej woni, wciąż bezskutecznie usiłując wygnać ją ze swego organizmu.
Na co czekasz? To tylko człowiek...
Nie możesz tego zrobić. Nie będziesz mogła spojrzeć sobie w oczy. Nie będziesz mogła spojrzeć im w oczy, jeśli to zrobisz.
Czuła, że za chwilę przegra tą wewnętrzną walkę. Większa część jej osoby chciała rzucić się do przodu i zatopić kły w gładkiej szyi nieświadomego niebezpieczeństwa człowieka. Wychłeptać całą jego krew, czuć czerwoną ciecz spływającą w dół gardła, przyjemne ciepło rozlewające się po wszystkich komórkach...
Nim się zorientowała, jej paznokcie wyżłobiły na drzewie głębokie bruzdy, w rękach pozostały jej kawałki kory, a nogi podprowadziły ją do głównej ulicy. Po przeciwnej stronie drogi szedł spokojnym krokiem młody mężczyzna, podśpiewując sobie pod nosem wesołą melodię. Czyżby miała to być ostatnia melodia jego życia?
Caroline... Opanuj się...
Samozaparcie topniało w oczach. Sam zapach, odczuwany teraz jeszcze potężniej, wprowadzał ją w narkotyczny stan upojenia.
To tylko człowiek... Najmarniejsza istota tego świata...
Zacisnęła mocno powieki, prawie wbijając nogi w ziemię. Wyobraziła sobie twarz swego nauczyciela samokontroli, gdyby dowiedział się o tym, że kogoś zabiła. Ta cząstka jej jaźni, która pozostała jeszcze świadoma, była pewna, że nie skończyłoby się na jednym człowieku. Gdyby ruszyła do przodu, zmasakrowałaby całe miasto.
Rozczarowanie w oczach wyobrażonego Stefana, wyraz przerażenia i skrytej odrazy na twarzy wyobrażonej mamy sprawił, że udało jej się postąpić krok do tyłu, co dodało jej szczyptę samozaparcia. Odwróciła się na pięcie i, zatykając nos i wstrzymując oddech, pognała przed siebie. Jak najdalej. Byleby uciec od tamtego człowieka.
Ale przecież nie ten człowiek był problemem. To w niej tkwiło zarzewie.
Gdy pokonała parę kilometrów zatrzymała się i oparła ciężko o drzewo, by później zjechać po nim na ziemię. Ukryła twarz w dłoniach, a przez jej głowę przemknęła szybka myśl, że ostatnio była to jej częsta pozycja. Może dlatego, że idealnie symbolizowała rozpacz, desperację i brak nadziei, których nadmierne dawki ostatnio otrzymywała.
Podniosła więc głowę, przykładając rękę do ust. Miała zamiar zostać tu przez jakiś czas. Bała się konfrontacji z jakimkolwiek człowiekiem. A tym bardziej powrotu do domu matki Bonnie. Nie wyobrażała sobie co by było, gdyby została sama z przyjaciółką. Albo, co byłoby jeszcze gorsze, sam na sam z Jamiem, który nie miałby możliwości obrony.
Nawet nie zastanawiała się nad tym, „dlaczego”. Nie miała już na to siły. Zastanawiała się tylko nad tym „co dalej”. Jeśli nadmierne pragnienie nie minie. Jeśli będzie chciała zabić wszystkich ludzi, jacy pojawią się na jej drodze.
Co wtedy?
Po raz kolejny przekonywała się, że zawsze może być gorzej.

***

Udawanie snu i ciężkie myśli uśpiły Bonnie dopiero po wyjściu Caroline. Nie wywołały przyjemnych wizji, czego się zresztą można było spodziewać. Obudziła się po niespełna pół godzinie, zlana potem i rozdygotana.
Może z tym pokojem rzeczywiście jest coś nie tak, pomyślała, zerkając nieufnie na okno, za którym nowy dzień kwitł już w pełni. Postanowiła nie przebywać w nim dłużej, niż było to konieczne. Wygramoliła się spod kołdry, którą przyjaciółka ją okryła i wyszła na palcach z pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i odwróciła się, stając prawie twarzą w twarz z Caroline.
Wampirzyca stała na przeciwległym krańcu korytarza, wpatrując się w nią z napięciem. Bonnie zmarszczyła brwi.
- Wszystko w porządku? - spytała, stawiając krok do przodu. Caroline wykonała gest, jakby miała ochotę się cofnąć, jednak w ostatnim momencie się powstrzymała.
- Tak, tak. - Pospieszyła z odpowiedzią, uśmiechając się słabo. - Abby jest u siebie?
- Nie widziałam, żeby wychodziła – rzekła powoli Bonnie.
- To ja... - zaczęła Caroline, pokazując palcem na drzwi do pokoju ex-czarownicy. Bonnie pokiwała głową.
- Postaram się znaleźć tą czarownicę – zakomunikowała, starając się mówić z przekonaniem. Caroline uśmiechnęła się nieznacznie i pokiwała głową, znikając w pokoju Abby.
Bonnie stała jeszcze przez moment w korytarzu, przypominając sobie wszystko, co czytała o tych wysublimowanych „karach”. Przyjaciółka wyraźnie nie chciała jej o czymś powiedzieć. Bonnie postanowiła, że nie będzie naciskać, w głębi serca czuła jednak jeszcze większy niż wcześniej niepokój.
Weszła do swojego pokoju, po czym stanęła przed regałem, w którym znajdowały się książki magiczne. Niektóre przywiozła ze sobą z Mystic Falls, inne znalazła schowane pod podłogą na strychu i za luźnymi cegłami w piwnicy. Wyrzuciła wszystkie za pomocą magii na podłogę. Nie wiedziała dokładnie, czego miała zamiar szukać. Sposobu, żeby znaleźć kogoś, kto nie chciał być znaleziony? Kogoś, na temat kogo nie miała zielonego pojęcia? Kogoś, kto mógł nawet nie istnieć?
Wiedziała, jak odszukać konkretnych ludzi, wampiry bądź wilkołaki. Wystarczyło mieć kogoś, z kim byli powiązani więzami krwi, bądź jakąś rzecz, która do nich należała. Sprawa miała się jednak inaczej, kiedy chodziło o czarownice. Wiedźmy mogły zaburzać swoją aurę, zakląć ją tak, by nie mogły zostać odnalezione. Jeśli czarownica posiadała tak wielką moc, jaką mogły jej zapewnić martwe przodkinie, była w stanie otulić się czymś w rodzaju potężnego kokonu, którego nie przeniknęłaby żadna towarzyszka niedoli.
Rozsypane na podłodze książki nie kusiły jej do lektury, jak to miały w zwyczaju. Wręcz przeciwnie, zdawały się odpychać ją od siebie i zniechęcać. Bonnie z ociąganiem sięgnęła po pierwszą księgę. Przewertowała ją szybko, jej oczy przelatywały z prędkością światła po każdej stronie. Wzięła następny tom, przeglądnęła i odłożyła na półkę. I następny, następny, następny i następny...
Szykował się długi dzień.

***

Caroline czuła, że nie wkładała całego serca w następną lekcję. Stały z Abby niedaleko szosy, sprawdzając jej reakcje na pokusę pochodzącą od wielu ruszających się, żywych worków krwi pod postacią ludzi. Caroline widziała jednak tylko tamtego młodzieńca, przechadzającego się skrajem drogi i nucącego pod nosem żywą melodię, która nie chciała wyjść jej z głowy.
Kiedy względnie uspokoiła się po tamtym incydencie wracała do domu okrężną drogą, najpierw zachowując dystans od siedzib ludzkich, potem coraz bardziej się do nich przybliżając. Reagowała nerwowo na każdy znak obecności człowieka, w końcu jednak zrozumiała, że jej zmysły wróciły do normy.
Nie chciała zbliżać się do Bonnie na zbyt małą odległość. Jej samokontrola zdawała się być w porządku, wolała jednak nie ryzykować.
Powrót do normy w tym przypadku był małą pociechą. Całe to wydarzenie oznaczało bowiem, że może utracić kontrolę nad wszystkim. Nie tylko nad nocą i koszmarami, ale także wolną wolą.
Naprawdę chciała pozostać twarda, udawać, że jej to nie rusza. Nigdy jednak nie była dobra w udawaniu ani pozostawaniu twardą. Zbyt często dawała się ponosić emocjom. Także tym razem czuła, że polegnie w walce ze słabością.
Obserwowała Abby, toczącą bitwy z własnym pragnieniem i wygrywającą każdą z nich z coraz większą pewnością siebie. W końcu nauczy się samokontroli i nie będzie miała żadnych problemów. Będzie za to wolnym wampirem.
W przeciwieństwie do jej nauczycielki.
Musiała przestać o tym myśleć. Po prostu musiała.
- I jak? - spytała, rozkładając ręce na boki, jakby dla odprężenia zastałych od długiego stania mięśni. Jakby wampirowi mogły się zastać mięśnie.
Abby obrzuciła ją szybkim spojrzeniem, po czym znów skupiła się na ludziach, którzy przejeżdżali samochodami bądź spacerowali deptakiem po drugiej stronie szosy. Nagle Caroline dostrzegła spłoszenie w oczach ex-czarownicy .
- Coś nie tak? - Od razu postąpiła krok naprzód, rozglądając się podejrzliwie dookoła. Jedynym elementem otoczenia, który mógł zaniepokoić wampirzycę, był idący tą samą stroną ulicy człowiek. Caroline stanęła za Abby, w razie czego gotowa interweniować i w geście otuchy potarła ramiona byłej czarownicy. - Dasz radę – wyszeptała jej do ucha, zachęcając tym samym do pozostania na stanowisku.
Abby wykonała bliżej nieokreślony ruch głową, tak jakby nie była pewna, czy powinna nią pokiwać, czy wręcz przeciwnie, pokręcić i uciekać stąd jak najdalej. Jednak nawet jeśli miałaby ochotę wziąć nogi za pas Caroline nie zamierzała jej na to pozwolić.
Człowiek okazał się być młodym mężczyzną dochodzącym trzydziestki. Do uszu wampirzyc dobiegła wesoła melodia. Caroline zamarła.
Cholera, pomyślała. Cholera, cholera, cholera.
To była ta melodia. To był ten człowiek.
Wzięła parę głębokich oddechów. Musiała wytrwać na swoim stanowisku, a to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze: dla Abby, po drugie: dla samej siebie, żeby przekonać się, czy to z tym człowiekiem było coś nie tak, czy też cały problem tkwił w jej własnych, „wiedźmich” kwestiach.
Mężczyzna podchodził coraz bliżej, mogły już wyraźnie zobaczyć wszystkie szczegóły jego wyglądu. Był dość wysoki i szczupły, z jego okrągłej twarzy okolonej bujną szopą brązowych włosów emanowała wesołość i luzactwo. Ciemnozielone oczy spoglądały na świat z ufnością godną paroletniego dziecka. Ręce schował głęboko w kieszeniach swoich wyciągniętych spodni, a na uszach miał słuchawki od odtwarzacza mp3, którego zapewne ukrywał mały, przewieszony przez ramię neseser, kompletnie nie pasujący do ogólnego wizerunku młodzieńca.
Caroline nie wydawało się, by w takim pozornie oryginalnym, a w gruncie rzeczy pospolitym osobniku mogło być coś "innego".
Obie wampirzyce nie odrywały od niego wzroku. Mężczyzna zdał sobie z tego sprawę, co najpierw przywołało na jego policzki gorący rumieniec, a następnie wywołało szeroki uśmiech. Zaczął iść z szeroko podniesioną głową, nie spuszczając wzroku z pań, a szczególnie z Caroline.
Jego krew również nie pachniała jakoś nadzwyczajnie. Ot, zwykły chłopak z prowincji.
- Panie – powiedział szarmancko, gdy przechodził obok nich i ukłonił się z gracją. Gdy nie zareagowały, wciąż wpatrzone w niego rozszerzonymi oczami, na jego twarzy pojawił się cień niepokoju. Caroline poczuła, że Abby drgnęła. Otrzeźwiło ją to nieco.
- Przepraszamy, pomyliłyśmy pana z kimś – rzuciła w stronę chłopaka, obdarzając go najpiękniejszym ze swoich uśmiechów, który sprawił, że zrobiło mu się słabo w nogach, po czym pociągnęła za sobą Abby. - Idziemy – wymamrotała jej do ucha, wciąż uśmiechając się do chłopaka.
Był przystojny. W innej sytuacji na pewno by się nim zainteresowała. W innej. Nie tej. Przypuszczalnie potrzebowałaby do tego innego życia.
Gdy tylko znalazły się poza zasięgiem jego wzroku, na leśnej ścieżce, Abby znów zaczęła oddychać, opierając się ciężko o drzewo.
- Wytrzymałam – wyszeptała, kładąc rękę na szybko poruszającej się klatce piersiowej.
Caroline uśmiechnęła się do niej.
- Wytrzymałaś – potwierdziła, bijąc jej brawo.
Tak naprawdę przez długi czas trwania tamtej sceny nie skupiała się na matce Bonnie, lecz na jej własnej, na szczęście niedoszłej, ofierze. Nie znalazła w mężczyźnie niczego niezwykłego. Nie był przyczyną ani jednej części problemu.
Problemu, który na szczęście odpłynął w siną dal. I miała wielką nadzieję, że już nigdy nie przyjdzie mu do głowy, by wrócić.

***

Czy tylko jej się wydawało, czy w pokoju było zdecydowanie za gorąco i zbyt duszno? Przed oczami zaczęła widzieć ciemne mroczki, a w głowie czuła nieprzyjemne kręcenie. Cóż, nic dziwnego, skoro cały dzień spędziła po turecku, ze zwieszoną nad nieprzeliczonym ogromem książek głową, wytężając oczy i umysł, by zrozumieć często napisane nieczytelnym pismem treści.
Bonnie z westchnieniem ulgi zamknęła z trzaskiem ostatnią książkę i wstała, by otworzyć okno. Nie zdawała sobie sprawy, że przesiedziała nad książkami aż tyle czasu. Gdy do nich usiadła był wczesny ranek, dopiero po świcie. Teraz zapadał już zmrok.
Po ciszy w domu zorientowała się, że przyjaciółka i matka jeszcze nie wróciły. Jamie'ego również nie było. Wyszedł w południe, mamrocząc jakieś niemrawe pożegnanie. Bonnie przypuszczała, że wciąż potrzebował czasu, żeby się z tym wszystkim oswoić. Domyślała się, że potrzebował go naprawdę dużo.
Wyszła z otwartego okna i zapaliła światło. Cały dzień spędzony nad książkami na niewiele się zdał. Znalazła jedynie parę informacji na temat znajdywania czarownic, które nie do końca chciałyby być znalezione, ale nie odkryła niczego, czego dotychczas by nie wiedziała.
Potrzebowała kręgu z kilkunastu świeczek. Z tym nie miała problemu, znalazła je w kuchennej szafce. Mapę świata, z potężnymi wyrzutami sumienia, podkradła z pokoju Jamie'ego. Najgorzej było z magicznymi przedmiotami. Trudno było znaleźć atrybuty magii w domu kogoś, kto przez większą część swojego życia starał się zapomnieć o swoim darze. Jednak nigdy nic nie przepada całkowicie. W miejscach ukrycia książek Bonnie znalazła dziwny, ozdobnie dekorowany naszyjnik, trochę białego proszku niewiadomego przeznaczenia – zdawała sobie sprawę, że mógł to być tylko wieloletni kurz, miała jednak wielką nadzieję, że jednak był czymś więcej – broszurę napisaną w obcym jej języku, aż emanującą dziwną mocą oraz klucz, z pozoru zwyczajny, czuła jednak wychodzące z niego wibracje. Zgromadziła to wszystko w swoim pokoju, uprzątnęła podłogę z porozrzucanych wszędzie książek, część odkładając na półki, a część wciskając pod łóżko, po czym ułożyła świeczki w krąg, a w nieregularnych odstępach wewnątrz koła porozkładała znaleziska. Zgasiła światło, a pokój pogrążył się w mroku – jedyna słaba poświata pochodziła z wciąż otwartego okna. Wiatr rozwiewał firanki, a zimne powietrze szczypało ją w policzki, jednocześnie dodając jakiegoś niezwykłego ducha walki.
Na samym środku kręgu położyła mapę świata, obok której klęknęła. Sekundowe skupienie i świece rozbłysły jasnym blaskiem, nie przejmując się wpadającym do pokoju wiatrem. Bonnie zamknęła oczy i zaczęła wypowiadać formuły zaklęć szukających, niektóre po łacinie, inne w mniej jej znanych językach. Kiedy otworzyła powieki poczuła wypełniającą ją moc. Położyła palec na stanie Virginia, oczekując jakichś wibracji, które mogłyby dać jej choćby najmniejszą wskazówkę. Nic. Przykryła dłonią Amerykę. Cały kontynent. Obie Ameryki. Eurazję. A w końcu obiema dłońmi objęła cały świat.
I nic.
Zniechęcona i zdekoncentrowana straciła kontakt ze swoją mocą. Świece zamigotały i zgasły, zostawiając ją samą w mroku. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wbrew wszystkiemu, co czytała i jej własnemu zdrowemu rozsądkowi, żywiła naiwną nadzieję, że się uda.
W końcu nadzieja umiera ostatnia, pomyślała na swoje usprawiedliwienie.
Wiatr wtargnął ze zdwojoną siłą do pokoju, rozwiewając jej włosy i zmuszając do zamknięcia okna. Za szybą perlił się księżyc w pełni, który wyszedł tej nocy jakoś wyjątkowo wcześnie.
Nadzieja jest także matką głupich, dodała gorzko, zasłaniając zasłony.

Komentarz odautorski: I jest rozdział numer cztery. Opinii o nim nie napiszę, bo aktualnie moje myśli skoncentrowane są w większości na one-shocie po angielsku (jeśli ktoś jest zainteresowany - link). Sprawdzany na szybko, więc za ewentualne błędy przepraszam.
Dedykacja dla Cheyennesis. Nie myśl sobie, moja droga, że to przez Twoją dedykację, wpadłam na ten pomysł dzisiaj rano! :D
Do napisania po finale!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz