niedziela, 17 czerwca 2012

10. The devil on the doorstep

Przez dłuższy czas po opuszczeniu pokoju przez Bonnie Caroline trwała w tej samej pozycji, skulona za łóżkiem, wpatrując się pustym wzrokiem w zamalowaną ścianę. Nie miała już nawet siły śledzić swoich poczynań. Nie czuła już przerażenia. Tylko tą jeszcze gorszą, obezwładniającą pustkę.
A może ta pustka nie była wcale złą sprawą. Przynajmniej nie dopuszczała żadnych desperackich myśli.
Wiedziała, że musiała się trzymać. Z wizji, które jeszcze parę chwil wcześniej do niej docierały, nie udało jej się wyciągnąć niczego pożytecznego. Ale kto wie, może za chwilę pojawi się coś, co uratuje komuś życie?
Powoli przestawała w to jednak wierzyć. Właściwie, nie wierzyła już w nic. Nie czuła niczego, chyba że pustka była uczuciem.
Nagle usłyszała cichy szelest, dobiegający gdzieś z głębi domu. Zmarszczyła brwi i podniosła się na nogi, podchodząc do otwartych drzwi pokoju.
- Bonnie? - Wychyliła się za próg, rozglądając się w prawo i w lewo w poszukiwaniu przyjaciółki. Mogła przysiąc, że jakiś czas temu słyszała, jak czarownica opuszcza dom. Czyżby miała do czynienia z intruzem? - Jest tu ktoś?
Nie otrzymała odpowiedzi. Stała jeszcze chwilę na progu, po czym usłyszała już całkiem głośny dźwięk, dobiegający z jej własnego pokoju. Obróciła się szybko na pięcie, tylko po to, by nie ujrzeć nikogo.
- To nie jest zabawne – powiedziała głośno, chaotycznie rozglądając się dokoła.
Następne zdarzenia wystąpiły prawie jednocześnie. Wyraźny szelest za plecami. Obrócenie się błyskawicznie, lecz jednak nie dość szybko. Fala bólu. A później już tylko ciemność.

***

Szeryf Forbes z ciężkim westchnieniem weszła do swojego domu. Skrzywiła się, gdy drzwi zatrzasnęły się za nią z głośnym trzaskiem. Była piąta rano – nie chciała obudzić córki i jej przyjaciółki, które na pewno o tej porze nie były jeszcze na nogach.
Zdjęła policyjną kurtkę i powiesiła ją na stojącym w przedpokoju wieszaku, po czym chciała przejść do kuchni. Jej uwagę przyciągnęły jednak szeroko otwarte drzwi do pokoju Caroline. Skierowała się w tamtą stronę z lekkim uśmiechem. Widok śpiącej smacznie córki byłby całkiem miłym początko-końcem dnia.
Zbliżyła się na palcach do pokoju Caroline, zatrzymała się jednak w progu, marszcząc brwi. Pomieszczenie wyglądało, jakby ktoś wywrócił wszystko do góry nogami. Meble porozmieszczane były w dziwnych miejscach. Firankami w szeroko otwartym oknie targał szalejący wiatr. A niedaleko progu leżała srebrna taca, na której porozrzucane były kawałki jedzenia. Z całą pewnością nie została tu położona celowo. Bardziej pasowało do niej słowo "porzucona".
Policyjne oko Liz błyskawicznie przestało patrzeć na pomieszczenie jak na pokój córki, a zaczęło jak na scenę zbrodni. Niepokój przyspieszył jej serce.
- Caroline? - rzuciła w przestrzeń, przechodząc do innego pokoju. Pusto. - Bonnie?
Obeszła cały dom, bez skutku. W każdym pomieszczeniu panowała pustka.
Liz wróciła więc do pokoju Caroline, a jej serce biło coraz głośniej. Gdy ujrzała odbijające się od małego, leżącego na podłodze przedmiotu promienie słoneczne, oddech na chwilę zamarł jej w piersiach. Schyliła się i podniosła telefon komórkowy Caroline, którego obudowa nosiła ślady upadku z dużej wysokości.
Liz podniosła się z podłogi, przejechała ręką po twarzy i nie marnując dłużej czasu wybrała numer Bonnie. Czarownica nie kwapiła się z odbieraniem.
- Cholera – syknęła Liz, rozłączając się i dzwoniąc bez zwłoki do swojej wampirzej prawej ręki.
- Jakie ranne ptaszki z tej naszej policji. - Damon oczywiście nie znał zwykłych formułek odbierania telefonu, szeryf jednak nawet nie zwróciła uwagi na sarkazm w jego głosie.
- Jest może u was Caroline? - spytała, dziwiąc się sobie samej, że udało jej się coś powiedzieć poprzez ściskający jej gardło niepokój.
- Masz na myśli taką średniego wzrostu irytującą blond wampirzycę? Czekaj, to mogłaby być też Rebekah... - Damon widać bawił się w najlepsze. - Muszę wymyślić jakiś lepszy opis.
- Damon! - Liz nie miała nastroju na gierki. Do Salvatore'a chyba to dotarło, bo po drugiej stronie słuchawki przez dłuższy moment panowała cisza.
- Coś się stało? - spytał, a Liz usłyszała dźwięk odkładanej na stolik szklanki.
- Caroline nie ma w domu – odpowiedziała, a jej głos tym razem wyraźnie zadrżał, przepełniony lękiem. - A jej pokój wygląda jak scena porwania.
- Zaraz tam będę.
Damon zakończył rozmowę, szeryf jednak jeszcze przez dłuższy czas stała w tym samym miejscu, z telefonem przyciśniętym do ucha, trzymanym kurczowo w dłoni.
Dlaczego problemy nigdy nie mogły przychodzić pojedynczo, lecz zawsze całą gromadą, jakby chcąc zwalić człowieka z nóg tak skutecznie, by już nigdy się nie podniósł?

***

Po godzinie w domu Forbesów znalazł się nie tylko Damon, lecz również Elena, Matt, młodszy brat Salvatore i Alaric, którego z kolei nie odstępowała ani na krok doktor Fell. Szeryf Forbes chodziła zdenerwowana w tę i we w tę po korytarzu, nie przyjmując żadnych logicznych wyjaśnień. W domu trzymało ją jeszcze tylko oczekiwanie na tą, która jako jedyna mogła zapewnić jej jakąś logiczną, uspokajającą odpowiedź.
Ciche pukanie do drzwi usłyszał tylko Damon. Niespiesznie podszedł do nich i sięgnął po klamkę, otwierając je jeszcze wolniej.
- Ominęła cię kupa zabawy – mruknął do stojącej na progu Bonnie, odwracając się od drzwi i wracając do zbiegowiska.
Bonnie weszła powoli do środka, zamykając za sobą drzwi. Jak nakręcony robot, do którego wszystko zdawało się dochodzić jak przez mgłę, dotarła do salonu, w którym wszyscy się zgromadzili.
- Bonnie! - wykrzyknęła matka Caroline, gdy tylko ją zobaczyła. - Gdzie byłaś? Nie wiesz... Caroline...
Głos jej się załamał, przyłożyła rękę do ust, a z jej gardła wydobył się cichy szloch. Całe swoje życie była silną kobietą, jednak wydarzenia ostatniego roku źle na nią podziałały. Przemiana Caroline w wampira; nieuchwytny morderca, który, co gorsza, niekoniecznie był wampirem; a wreszcie śmierć jej byłego męża. Nie mogła stracić córki. Nie przeżyłaby tego.
- Cii... - Damon podszedł do niej i, ku zdziwieniu niektórych obecnych, zamknął w objęciach. Liz nie mogła powstrzymać już szlochu, ukrywając twarz w koszuli wampira.
Stefan spojrzał na brata wymownie, a Damon tylko wywrócił oczami ponad ramieniem Liz. Przez głowę Bonnie przemknęło szybkie pytanie: czy jego w ogóle obchodziła Caroline? Szczerze w to wątpiła. Właściwie posuwała się do stwierdzenia, że miał gdzieś wszystkich, którzy nie nazywali się „Elena Gilbert” bądź, lecz nie zawsze, „Stefan Salvatore”.
To chyba właśnie był cały Damon.
Dziwne spostrzeżenia, zważywszy na stan, w jakim się właśnie znajdowała.
- Wróciłam tej nocy do domu – powiedziała Bonnie hardym głosem. Szybko zmiarkowała się jednak, przełknęła ślinę i zapytała, już innym tonem: – Co się stało?
- Caroline zniknęła – odpowiedziała jej Elena, patrząc na nią spojrzeniem pełnym niepokoju. - Chodź. - Pokiwała na nią głową, wstała z fotela i poprowadziła do pokoju panny Forbes.
Bonnie podążyła za nią, spojrzeniem pozbawionym emocji omiatając ściany. Twarz-maska przykrywała wewnętrzną burzę.
Czas zdawał się spowolnić. Każdy krok przybliżał ją do pokoju Caroline, z każdym krokiem głośniej słyszała coraz mocniej obijające się o klatkę piersiową serce. Widziała ruchy idącej przed nią Eleny, jakby były podzielone na kadry trwające sekundę, a słowa przyjaciółki docierały do niej jak przez mgłę.
Stanęły przed pokojem, a Bonnie ogarnęła wzrokiem jego wnętrze.
Dla niewytrawionego oka dużo rzeczy wyglądało w porządku. Dla oka wyrosłego w Mystic Falls, na dodatek należącego do czarownicy, która co więcej wiedziała, czego ma się spodziewać, dużo rzeczy wyglądało nie w porządku.
Taca, na której panował zdecydowanie większy nieporządek, niż wtedy, gdy sama ją upuściła.
Ślady paznokci na białej framudze drzwi.
Telefon, porzucony na podłodze.
I strzykawka, niewątpliwie po werbenie, leżąca niedaleko progu.
Bonnie cofnęła się odruchowo, na jej twarz wstąpił wystudiowany wyraz niepokoju, a do serca wlało się prawdziwe przerażenie.
Dopiero gdy zobaczyła tę scenę zrozumiała, co tak naprawdę zrobiła. I że mogła popełnić największy błąd swojego życia.
Co ty najlepszego narobiłaś, Bonnie? Spytała samą siebie, mając ochotę cofnąć czas i odkręcić to wszystko.
Usiłowała się uspokoić, skupić na słowach Eleny, które w ogóle przestały do niej docierać, jednak bez rezultatu. Zapomniała nagle, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. Elena musiała zobaczyć spłoszenie i przerażenie w jej oczach, bo nagle przytuliła ją i szepnęła do ucha:
- To nie twoja wina. Znajdziemy ją.
Bonnie sztywno odwzajemniła uścisk, oddychając głęboko.
Zrobiła to, bo był to jedyny sposób, by pomóc przyjaciółce. Zrobiła to, bo nie mogła biernie patrzeć, jak jedna z najbliższych jej osób stacza się w bezdenną otchłań obłędu. Zrobiła to, bo obiecała, że zrobi wszystko. Że nigdy się nie podda. Nie mogła więc się poddać.
To była tylko obietnica, Bonnie, nie musiałaś ślepo za nią podążać, powiedział wewnętrzny głosik w jej głowie. Pochodził z tej racjonalnej strony jej rozumu. I co gorsza, miał rację.
Ona nie poszła jednak drogą rozsądku. Serce kierowało jej postępowaniem. Serce zaprowadziło ją poprzedniej nocy pod tamte drzwi, serce zmusiło ją do wypowiedzenia prośby.
Dopiero teraz zaczęła jej żałować. I to od razu do tego stopnia, że ciężar własnego błędu zdawał się przygważdżać ją do podłogi.
Nie mogła jednak już tego zmienić. Czasu wbrew jej chęciom nie dało się cofnąć. Mogła tylko mieć nadzieję, że nie popełniła największego błędu swojego życia, który przecież będzie miał wpływ nie tylko na jej egzystencję. U niej może objawić się on jedynie pod postacią bólu, żalu, wyrzutów sumienia i nienawiści do samej siebie. Za to może całkowicie zmienić egzystencję Caroline.
Udało jej się wreszcie uspokoić. Przecież przed Caroline i tak nie było żadnej przyszłości, nawet gdyby Bonnie po prostu siedziała spokojnie i obserwowała katastrofalny przebieg wypadków.
Podniosła głowę i spojrzała na Elenę, kiwając głową.
Nie miała zamiaru ujawnić prawdy. A przynajmniej nie do momentu, w którym znajdzie jakieś lekarstwo. Bo nie miała zamiaru spocząć. Będzie szukać rozwiązania problemu Caroline. Jeśli go znajdzie, odkręci to wszystko. Jeśli nie... pozostawi sprawy losowi.
Pociągnęła nosem i wróciła z Eleną do miejsca obrad, gdzie miejsce ożywionych, pełnych emocji zdań zastąpiła przygnębiająca cisza. Damon gdzieś zniknął, Stefan stał oparty o parapet obok Matta, który dość pustym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń, a Liz siedziała z nieobecnym wyrazem twarzy na oparciu kanapy, trzymając w rękach kubek z parującym kakao, które przygotowała Meredith. Alaric popatrzył na panią doktor z zapytaniem w oczach, ta jednak tylko wzruszyła ramionami. Saltzman wątpił, aby oznaczało to brak alkoholu w kuchni Forebsów, ale wolał nie pytać.
Rozległo się trzaśnięcie drzwiami, a po chwili na progu salonu pojawił się Damon.
- Nikt nic nie widział – mruknął, opierając się o framugę.
- Nie rozumiem po co pytamy sąsiadów, skoro możemy zapytać Bonnie – odezwał się Stefan, odrywając się od parapetu.
Bonnie drgnęła, gdy wszystkie spojrzenia skierowały się na nią. A więc już wiedzą? Jakim sposobem? Może widzieli ją przed budynkiem, gdy usuwała napisy ze ścian?
- Oczywiście! - Liz szybko wstała z kanapy, chaotycznym ruchem wyjęła mapę okolicy i położyła ją na stole.
Bonnie o mało co nie odetchnęła. A więc o to im chodziło... Przełknęła głośno ślinę, czując suchość w gardle. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo napięta była każda komórka jej ciała.
Szeryf miała zamiar ruszyć do kuchni po nóż, ale Damon zastąpił jej drogę, z charakterystycznym dla niego półuśmieszkiem wyciągając w jej stronę rzeczony przedmiot. Liz uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i nie czekając na jakikolwiek znak ze strony Bonnie przecięła sobie rękę, pozwalając, by krew spadła na mapę.
Bennettówna podeszła powoli do skrawka papieru, czując w sobie tylko pustkę.
Wiedziała tylko jedno – jeśli chciała kontynuować to, co zrobiła, a niewątpliwie na razie musiała, nie mogła pokazać im prawdy.
Zamknęła oczy i wyciągnęła ręce nad mapą, za wszelką cenę powstrzymując się od wypowiedzenia właściwego zaklęcia. Zamiast tego skupiła się na stworzeniu doskonałej iluzji czaru. Zmarszczyła brwi, na czole pojawiły się krople potu będącego wynikiem wysiłku.
Wszyscy skupili się na mapie, obserwując ciemnoczerwoną plamę chwiejącą się w różne strony. Po kilku sekundach walki kropla krwi uniosła się lekko do góry i zniknęła, a Bonnie otworzyła oczy, oddychając głęboko.
Iluzja była bardziej męcząca niż prawdziwe zaklęcie.
- Ktoś mnie zwalczył – wysapała, kładąc ręce na klatce piersiowej. Nienawidziła się w tamtej chwili. Ale przecież nie mogła powiedzieć im prawdy, bo nikt by nie zrozumiał. Sama nie była pewna, czy rozumiała. - Nie mogłam go pokonać.
- Czyli ktoś nie chce, żeby Caroline została odnaleziona – stwierdziła powoli Elena, nie odrywając wzroku od mapy. Bonnie pokiwała głową.
Właściwie w tym przypadku nawet nie skłamała.
Przez parę chwil wszyscy stali dookoła stołu, wpatrując się w mapę, jakby miała ona odkryć przed nimi odpowiedzi, których potrzebowali.
- Czyżby stanie stało się jakąś innowacyjną formą poszukiwań? - mruknął Damon, jak zwykle najszybciej się niecierpliwiąc.
Liz zerknęła na niego przelotnie, a w jej spojrzeniu krył się bezgraniczny niepokój. Ric zmarszczył brwi, patrząc na przyjaciela z dezaprobatą.
- No co? - Damon wzruszył ramionami. - Rozczulanie się nic nigdy nikomu nie dało.
- On ma rację. - Liz pokiwała głową, uśmiechając się słabo do Alarica.
- Znajdziemy ją – zapewniła ją Elena, a w umyśle Bonnie zagościło stado gorzkich myśli.
- Znam nawet pierwszy przystanek. - Na twarzy Damona znów pojawił się ten tajemniczy półuśmieszek. Kiwnął na Stefana, który pokiwał głową i wyszedł za bratem z domu.
Nikt nie spytał, jaki był ten ich pierwszy przystanek. Wszyscy znali odpowiedź.

***

Potworny ból gdzieś z tyłu głowy nie pozwolił Caroline otworzyć oczu. Przez dłuższy czas odzyskiwała świadomość, a ostatnie chwile przytomności wróciły do niej dopiero po paru sekundach. Zmarszczyła brwi, zasłaniając ręką oczy – przez powieki zdawało się aż do mózgu przenikać jaskrawe, żółte światło.
Ból po chwili osłabł na tyle, że była w stanie zerknąć na świat. Pierwsza próba skończyła się jednak niepowodzeniem – światło oślepiło ją do tego stopnia, że błyskawicznie zamknęła oczy i odruchowo przekręciła się na plecy, by uciec przed jasnością. Niestety, bez rezultatu.
Czy to światło było wszędzie?
Serce zabiło jej mocniej w klatce piersiowej, gdy zdała sobie sprawę, co znaczyły sceny z ostatnich chwil jej świadomości. Ktoś ją zaatakował. Co, jeśli ten ktoś przebywał w tej chwili gdzieś obok niej, być może upajając się jej miernymi próbami powrotu do sił? Co, jeśli właśnie planował kolejny atak?
Poczuła pod ręką coś, co z całą pewnością było roślinnością. Z lekkim przerażeniem uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje.
Zmobilizowała się i gwałtownie otworzyła oczy, nie pozwalając powiekom opaść.
Pierwsze odkrycie było dość proste – oślepiającym ją światłem były promienie słoneczne. Nie potrafiła stwierdzić, czy dopiero świtało, czy też jaskrawą gwiazdę otaczały czerwone cienie zachodu – kolory wciąż mieniły jej się przed oczami.
Drugie odkrycie było już bardziej niepokojące – roślinność pod nią okazała się zwykłą trawą, a gdy przekręciła się na prawy bok ujrzała znajdujący się przed nią las.
Las? Co robiła w lesie?
Oparła się na dłoni i z wysiłkiem podniosła się do pozycji siedzącej, jeszcze mocniej marszcząc brwi i spoglądając na krajobraz, który miała przed oczami. A był to bardzo prosty krajobraz. Drzewa, drzewa i drzewa. Musiała znajdować się na jakiejś mniej zalesionej w porównaniu do reszty terenu polanie.
Nagle cała zesztywniała, czując na sobie czyjś wzrok. Jej oddech przyspieszył, ale postanowiła nie okazywać strachu. Z całą godnością wyprostowała plecy i nie odwracając się spytała, wybierając jedno pytanie z grona wielu, jakie cisnęły jej się na usta:
- Czego ode mnie chcesz?
Za jej plecami rozległ się cichy szelest, a do nozdrzy doleciał zapach ogniska. To wszystko było coraz dziwniejsze.
- Dobrym pytaniem byłoby, czego oboje od siebie chcemy. Ale przecież chyba już to uzgodniliśmy – odpowiedział jej znajomy głos.
Odwróciła się błyskawicznie, przestając już myśleć o jakiejkolwiek godności. Wszystko, co czuła jeszcze chwilę wcześniej – skołowanie, zakłopotanie, strach, może nawet lekkie przerażenie – zniknęło, zamieniając się w złość, powoli przekształcającą się w furię.
- Chyba sobie kpisz! - parsknęła, nie mogąc uwierzyć własnym oczom i uszom.
W pewnej odległości od niej, na wąskim powalonym drzewie, spokojnie siedział nie kto inny, jak Klaus, a przed nim płonęło wesoło sporej wielkości ognisko. Na jego twarzy znajdował się ten bezczelny uśmieszek, który w tamtej chwili irytował ją bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie odpowiedział, zamiast tego wyciągając w jej stronę nadzianą na patyk kiełbasę.
- Kiełbaski? - spytał, a jego uśmiech się poszerzył.
Caroline prychnęła, podnosząc się na nogi.
- Zaatakowałeś mnie, porwałeś, wywiozłeś nie wiadomo gdzie, a teraz pytasz się mnie, czy chcę kiełbaski? - Jej głos z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy, a w oczach zaczęły pojawiać się błyskawice.
- Twoja strata – mruknął, zdejmując kawałek mięsa z patyka i zjadając go bez zastanowienia.
Caroline patrzyła na niego przez chwilę z niedowierzaniem, po czym odwróciła się do niego tyłem i złapała się za włosy przy skroniach.
- To jakiś obłęd – wyszeptała, zamykając oczy. - Już kompletnie oszalałam... Tak, to musi być to... Gdy otworzę oczy, zobaczę tylko szpital psychiatryczny.
Usłyszała za sobą parsknięcie, ale nie otworzyła oczu.
- To tylko twój mózg... Nic z tego nie dzieje się naprawdę – powtórzyła z całą stanowczością, jaką tylko mogła włożyć w swoje słowa, po czym gwałtownie otworzyła oczy.
Wciąż stała przed gęstą ścianą drzew, a jej zmysł węchu nadal był drażniony przez zapach ogniska. Pokręciła gwałtownie głową.
Widać jest ze mną aż tak źle, że nie mogę się obudzić, pomyślała, sama sobie przytakując.
- Dołącz do mnie, Caroline – zawołał do niej Klaus. Rujnował wszystkie jej usiłowania wmówienia sobie, że to tylko sen, a za chwilę obudzi się we własnym łóżku, bądź nie obudzi się w ogóle. Odwróciła się z furią.
- Dołączyć do ciebie? Właśnie mnie porwałeś! - Wystawiła przed siebie oskarżycielsko rękę z wyciągniętym palcem, jakby wskazując stronę, z której została przywieziona, mimo że nie miała najmniejszego pojęcia, w którym kierunku ta strona mogła się znajdować. Lokalizacja „las” okazywała się nie być wystarczającą. - Pewnie skręciłeś mi kark, prawda?
- Naprawdę uważasz, że dopuściłbym się w stosunku do ciebie takiego barbarzyństwa? - Popatrzył na nią tak, jakby naprawdę poczuł się urażony. Ręce jej opadły.
- Po tobie można się spodziewać wszystkiego – wysyczała, starając się w każde słowo wlać tyle jadu, ile tylko potrafiła.
- Uznam to za komplement. - Uśmiechnął się, a ona tylko wywróciła oczami. - Pomyślałem, że najwłaściwszą metodą będzie użycie dość dużej dawki werbeny. Powinnaś docenić to, że zostałaś potraktowana w tak humanitarny sposób.
- Docenić? - Zamrugała gwałtownie, nie dowierzając jego bezczelności. - Rozpływam się wręcz z wdzięczności!
- Tak też myślałem – mruknął z uśmiechem, opierając się nonszalancko o znajdujące się za nim drzewo.
Wściekłość wręcz z niej kipiała, ale po raz chyba pierwszy w życiu zabrakło jej słów. Dopiero po dłuższej chwili udało jej się nieco opanować furię i powiedzieć z wyższością:
- Jeśli chciałeś trzymać mnie tu jako więźnia, trzeba było mnie związać. Nie mam najmniejszego zamiaru przebywać z własnej woli w twoim towarzystwie.
Nie skomentował tego, jedynie zmrużył oczy. Odwróciła się więc i bez zwłoki podeszła do linii drzew. Zamierzała wrócić do domu. W końcu nic jej nie krępowało, dosłownie i w przenośni, musiała więc spróbować. Wiedziała, że gdyby Klaus tylko zechciał, i tak zatrzyma ją w przeciągu sekundy.
Nie przejmowała się tym, że nie miała pojęcia, gdzie jest. Była w końcu wampirem, co mogło jej zagrażać w zwykłym lesie?
- Na twoim miejscu bym tego nie robił – powiedział powoli Klaus, jakby czytając w jej myślach, a w jego głosie czaiła się groźba. Nie miała zamiaru się odwracać, zatrzymała się jednak, jedną nogą będąc jeszcze na polanie, drugą już zanurzając się wśród drzew, a po plecach przeszedł jej dreszcz. - W tym lesie nie jest bezpiecznie dla niedoświadczonych wampirów.
- Uznam to za obelgę i zignoruję – odpowiedziała beztrosko, stawiając następny krok.
- Pamiętaj tylko, że jeśli natkniesz się na jakiegoś wilkołaka, a jest ich tutaj dużo... - zawiesił głos, znowu zatrzymując ją w miejscu - ...nikt cię już nie uratuje.
Tak, to z całą pewnością była groźba. Przez dłuższą chwilą stała w tym samym miejscu, analizując możliwości. Wiedziała jedno – nie miała zamiaru zostać z Pierwotnym.
Niby dlaczego miała mu wierzyć? Mógł po prostu chcieć zatrzymać ją przy sobie.
A nawet jeśli były tu wilkołaki, pełnia już przeszła. Nic jej nie groziło. Poza tym, nie była jakimś tam niedoświadczonym wampirem. Była Caroline Forbes, a ona nie była niedoświadczona w żadnej kwestii.
Więc tylko prychnęła pod nosem i zagłębiła się w ciemny las, podejmując ryzyko, które wcale za takowe nie uważała. Ku jej zdziwieniu, Klaus nie zrobił nic, by ją zatrzymać, więc przyspieszyła tempa, a po krótkim czasie znalazła się daleko od polany, wyrywając się na wolność.

Komentarz odautorski: Sądziłam, że nie uda mi się dodać tego rozdziału przed środą, ale jednak się udało. Gorzej z zaległościami na Waszych blogach, bo nie wiem, czy nadrobię je przed końcem tego tygodnia. Czekają mnie ciężkie trzy dni, później rozpoczną się właściwie wakacje.
Do napisania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz