Przez dłuższy czas po
opuszczeniu pokoju przez Bonnie Caroline trwała w tej samej
pozycji, skulona za łóżkiem, wpatrując się pustym wzrokiem w
zamalowaną ścianę. Nie miała już nawet siły śledzić swoich
poczynań. Nie czuła już przerażenia. Tylko tą jeszcze gorszą,
obezwładniającą pustkę.
A może ta pustka nie była
wcale złą sprawą. Przynajmniej nie dopuszczała żadnych
desperackich myśli.
Wiedziała, że musiała się
trzymać. Z wizji, które jeszcze parę chwil wcześniej do niej
docierały, nie udało jej się wyciągnąć niczego pożytecznego. Ale
kto wie, może za chwilę pojawi się coś, co uratuje komuś życie?
Powoli przestawała w to jednak
wierzyć. Właściwie, nie wierzyła już w nic. Nie czuła niczego,
chyba że pustka była uczuciem.
Nagle usłyszała cichy
szelest, dobiegający gdzieś z głębi domu. Zmarszczyła brwi i
podniosła się na nogi, podchodząc do otwartych drzwi pokoju.
- Bonnie? - Wychyliła się za próg, rozglądając się w prawo i w lewo w poszukiwaniu
przyjaciółki. Mogła przysiąc, że jakiś czas temu słyszała,
jak czarownica opuszcza dom. Czyżby miała do czynienia z intruzem?
- Jest tu ktoś?
Nie otrzymała odpowiedzi.
Stała jeszcze chwilę na progu, po czym usłyszała już całkiem
głośny dźwięk, dobiegający z jej własnego pokoju. Obróciła
się szybko na pięcie, tylko po to, by nie ujrzeć nikogo.
- To nie jest zabawne –
powiedziała głośno, chaotycznie rozglądając się dokoła.
Następne zdarzenia
wystąpiły prawie jednocześnie. Wyraźny szelest za plecami.
Obrócenie się błyskawicznie, lecz jednak nie dość szybko. Fala
bólu. A później już tylko ciemność.
***
Szeryf Forbes z ciężkim
westchnieniem weszła do swojego domu. Skrzywiła się, gdy drzwi
zatrzasnęły się za nią z głośnym trzaskiem. Była piąta rano –
nie chciała obudzić córki i jej przyjaciółki, które na pewno o
tej porze nie były jeszcze na nogach.
Zdjęła policyjną kurtkę
i powiesiła ją na stojącym w przedpokoju wieszaku, po czym chciała
przejść do kuchni. Jej uwagę przyciągnęły jednak szeroko
otwarte drzwi do pokoju Caroline. Skierowała się w tamtą stronę z
lekkim uśmiechem. Widok śpiącej smacznie córki byłby całkiem
miłym początko-końcem dnia.
Zbliżyła się na palcach
do pokoju Caroline, zatrzymała się jednak w progu, marszcząc
brwi. Pomieszczenie wyglądało,
jakby ktoś wywrócił wszystko do góry nogami. Meble porozmieszczane były w dziwnych miejscach. Firankami w szeroko
otwartym oknie targał szalejący wiatr. A niedaleko progu leżała
srebrna taca, na której porozrzucane były kawałki jedzenia. Z całą
pewnością nie została tu położona celowo. Bardziej pasowało do niej słowo "porzucona".
Policyjne oko Liz
błyskawicznie przestało patrzeć na pomieszczenie jak na pokój
córki, a zaczęło jak na scenę zbrodni. Niepokój przyspieszył
jej serce.
- Caroline? - rzuciła w
przestrzeń, przechodząc do innego pokoju. Pusto. - Bonnie?
Obeszła cały dom, bez
skutku. W każdym pomieszczeniu panowała pustka.
Liz wróciła więc do
pokoju Caroline, a jej serce biło coraz głośniej. Gdy ujrzała
odbijające się od małego, leżącego na podłodze przedmiotu
promienie słoneczne, oddech na chwilę zamarł jej w piersiach.
Schyliła się i podniosła telefon komórkowy Caroline, którego
obudowa nosiła ślady upadku z dużej wysokości.
Liz podniosła się z
podłogi, przejechała ręką po twarzy i nie marnując dłużej
czasu wybrała numer Bonnie. Czarownica nie kwapiła się z
odbieraniem.
- Cholera – syknęła Liz,
rozłączając się i dzwoniąc bez zwłoki do swojej wampirzej
prawej ręki.
- Jakie ranne ptaszki z tej
naszej policji. - Damon oczywiście nie znał zwykłych formułek
odbierania telefonu, szeryf jednak nawet nie zwróciła uwagi na
sarkazm w jego głosie.
- Jest może u was Caroline?
- spytała, dziwiąc się sobie samej, że udało jej się coś
powiedzieć poprzez ściskający jej gardło niepokój.
- Masz na myśli taką
średniego wzrostu irytującą blond wampirzycę? Czekaj, to mogłaby
być też Rebekah... - Damon widać bawił się w najlepsze. - Muszę
wymyślić jakiś lepszy opis.
- Damon! - Liz nie miała
nastroju na gierki. Do Salvatore'a chyba to dotarło, bo po drugiej stronie
słuchawki przez dłuższy moment panowała cisza.
- Coś się stało? -
spytał, a Liz usłyszała dźwięk odkładanej na stolik szklanki.
- Caroline nie ma w domu –
odpowiedziała, a jej głos tym razem wyraźnie zadrżał,
przepełniony lękiem. - A jej pokój wygląda jak scena porwania.
- Zaraz tam będę.
Damon zakończył rozmowę,
szeryf jednak jeszcze przez dłuższy czas stała w tym samym miejscu, z
telefonem przyciśniętym do ucha, trzymanym kurczowo w dłoni.
Dlaczego problemy nigdy nie
mogły przychodzić pojedynczo, lecz zawsze całą gromadą, jakby
chcąc zwalić człowieka z nóg tak skutecznie, by już nigdy się
nie podniósł?
***
Po godzinie w domu Forbesów
znalazł się nie tylko Damon, lecz również Elena, Matt, młodszy
brat Salvatore i Alaric, którego z kolei nie odstępowała ani na
krok doktor Fell. Szeryf Forbes chodziła zdenerwowana w tę i we w
tę po korytarzu, nie przyjmując żadnych logicznych wyjaśnień. W
domu trzymało ją jeszcze tylko oczekiwanie na tą, która jako
jedyna mogła zapewnić jej jakąś logiczną, uspokajającą
odpowiedź.
Ciche pukanie do drzwi
usłyszał tylko Damon. Niespiesznie podszedł do nich i sięgnął
po klamkę, otwierając je jeszcze wolniej.
- Ominęła cię kupa zabawy
– mruknął do stojącej na progu Bonnie, odwracając się od drzwi
i wracając do zbiegowiska.
Bonnie weszła powoli do
środka, zamykając za sobą drzwi. Jak nakręcony robot, do którego
wszystko zdawało się dochodzić jak przez mgłę, dotarła do
salonu, w którym wszyscy się zgromadzili.
- Bonnie! - wykrzyknęła
matka Caroline, gdy tylko ją zobaczyła. - Gdzie byłaś? Nie
wiesz... Caroline...
Głos jej się załamał,
przyłożyła rękę do ust, a z jej gardła wydobył się cichy
szloch. Całe swoje życie była silną kobietą, jednak wydarzenia
ostatniego roku źle na nią podziałały. Przemiana Caroline w
wampira; nieuchwytny morderca, który, co gorsza, niekoniecznie był
wampirem; a wreszcie śmierć jej byłego męża. Nie mogła stracić
córki. Nie przeżyłaby tego.
- Cii... - Damon podszedł
do niej i, ku zdziwieniu niektórych obecnych, zamknął w objęciach.
Liz nie mogła powstrzymać już szlochu, ukrywając twarz w koszuli
wampira.
Stefan spojrzał na brata
wymownie, a Damon tylko wywrócił oczami ponad ramieniem Liz. Przez
głowę Bonnie przemknęło szybkie pytanie: czy jego w ogóle
obchodziła Caroline? Szczerze w to wątpiła. Właściwie posuwała
się do stwierdzenia, że miał gdzieś wszystkich, którzy nie
nazywali się „Elena Gilbert” bądź, lecz nie zawsze, „Stefan
Salvatore”.
To chyba właśnie był cały
Damon.
Dziwne spostrzeżenia,
zważywszy na stan, w jakim się właśnie znajdowała.
- Wróciłam tej nocy do
domu – powiedziała Bonnie hardym głosem. Szybko zmiarkowała się
jednak, przełknęła ślinę i zapytała, już innym tonem: – Co
się stało?
- Caroline zniknęła –
odpowiedziała jej Elena, patrząc na nią spojrzeniem pełnym
niepokoju. - Chodź. - Pokiwała na nią głową, wstała z fotela i
poprowadziła do pokoju panny Forbes.
Bonnie podążyła za nią,
spojrzeniem pozbawionym emocji omiatając ściany. Twarz-maska
przykrywała wewnętrzną burzę.
Czas zdawał się spowolnić.
Każdy krok przybliżał ją do pokoju Caroline, z każdym krokiem
głośniej słyszała coraz mocniej obijające się o klatkę
piersiową serce. Widziała ruchy idącej przed nią Eleny, jakby
były podzielone na kadry trwające sekundę, a słowa przyjaciółki docierały
do niej jak przez mgłę.
Stanęły przed pokojem, a
Bonnie ogarnęła wzrokiem jego wnętrze.
Dla niewytrawionego oka dużo
rzeczy wyglądało w porządku. Dla oka wyrosłego w Mystic Falls, na
dodatek należącego do czarownicy, która co więcej wiedziała,
czego ma się spodziewać, dużo rzeczy wyglądało nie w porządku.
Taca, na której panował
zdecydowanie większy nieporządek, niż wtedy, gdy sama ją upuściła.
Ślady paznokci na białej
framudze drzwi.
Telefon, porzucony na
podłodze.
I strzykawka, niewątpliwie
po werbenie, leżąca niedaleko progu.
Bonnie cofnęła się
odruchowo, na jej twarz wstąpił wystudiowany wyraz niepokoju, a do
serca wlało się prawdziwe przerażenie.
Dopiero gdy zobaczyła tę
scenę zrozumiała, co tak naprawdę zrobiła. I że mogła popełnić
największy błąd swojego życia.
Co ty najlepszego narobiłaś,
Bonnie? Spytała samą siebie,
mając ochotę cofnąć czas i odkręcić to wszystko.
Usiłowała się uspokoić,
skupić na słowach Eleny, które w ogóle przestały do niej
docierać, jednak bez rezultatu. Zapomniała nagle, dlaczego zrobiła
to, co zrobiła. Elena musiała zobaczyć spłoszenie i przerażenie
w jej oczach, bo nagle przytuliła ją i szepnęła do ucha:
- To nie twoja wina.
Znajdziemy ją.
Bonnie sztywno odwzajemniła
uścisk, oddychając głęboko.
Zrobiła to, bo był to
jedyny sposób, by pomóc przyjaciółce. Zrobiła to, bo nie mogła
biernie patrzeć, jak jedna z najbliższych jej osób stacza się w
bezdenną otchłań obłędu. Zrobiła to, bo obiecała, że zrobi
wszystko. Że nigdy się nie podda. Nie mogła więc się poddać.
To była tylko obietnica,
Bonnie, nie musiałaś ślepo za nią podążać, powiedział
wewnętrzny głosik w jej głowie. Pochodził z tej racjonalnej
strony jej rozumu. I co gorsza, miał rację.
Ona nie poszła jednak drogą
rozsądku. Serce kierowało jej postępowaniem. Serce zaprowadziło
ją poprzedniej nocy pod tamte drzwi, serce zmusiło ją do
wypowiedzenia prośby.
Dopiero teraz zaczęła jej
żałować. I to od razu do tego stopnia, że ciężar własnego
błędu zdawał się przygważdżać ją do podłogi.
Nie mogła jednak już tego zmienić. Czasu wbrew jej chęciom nie dało się cofnąć. Mogła tylko mieć nadzieję, że nie popełniła największego błędu swojego życia, który przecież będzie miał wpływ nie tylko na jej egzystencję. U niej może objawić się on jedynie pod postacią bólu, żalu, wyrzutów sumienia i nienawiści do samej siebie. Za to może całkowicie zmienić egzystencję Caroline.
Nie mogła jednak już tego zmienić. Czasu wbrew jej chęciom nie dało się cofnąć. Mogła tylko mieć nadzieję, że nie popełniła największego błędu swojego życia, który przecież będzie miał wpływ nie tylko na jej egzystencję. U niej może objawić się on jedynie pod postacią bólu, żalu, wyrzutów sumienia i nienawiści do samej siebie. Za to może całkowicie zmienić egzystencję Caroline.
Udało jej się wreszcie
uspokoić. Przecież przed Caroline i tak nie było żadnej
przyszłości, nawet gdyby Bonnie po prostu siedziała spokojnie i
obserwowała katastrofalny przebieg wypadków.
Podniosła głowę i
spojrzała na Elenę, kiwając głową.
Nie miała zamiaru ujawnić
prawdy. A przynajmniej nie do momentu, w którym znajdzie jakieś
lekarstwo. Bo nie miała zamiaru spocząć. Będzie szukać
rozwiązania problemu Caroline. Jeśli go znajdzie, odkręci to
wszystko. Jeśli nie... pozostawi sprawy losowi.
Pociągnęła nosem i
wróciła z Eleną do miejsca obrad, gdzie miejsce ożywionych,
pełnych emocji zdań zastąpiła przygnębiająca cisza. Damon
gdzieś zniknął, Stefan stał oparty o parapet obok Matta, który
dość pustym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń, a Liz siedziała
z nieobecnym wyrazem twarzy na oparciu kanapy, trzymając w rękach
kubek z parującym kakao, które przygotowała Meredith. Alaric
popatrzył na panią doktor z zapytaniem w oczach, ta jednak tylko
wzruszyła ramionami. Saltzman wątpił, aby oznaczało to brak
alkoholu w kuchni Forebsów, ale wolał nie pytać.
Rozległo się trzaśnięcie
drzwiami, a po chwili na progu salonu pojawił się Damon.
- Nikt nic nie widział –
mruknął, opierając się o framugę.
- Nie rozumiem po co pytamy
sąsiadów, skoro możemy zapytać Bonnie – odezwał się Stefan,
odrywając się od parapetu.
Bonnie drgnęła, gdy
wszystkie spojrzenia skierowały się na nią. A więc już wiedzą?
Jakim sposobem? Może widzieli ją przed budynkiem, gdy usuwała napisy ze ścian?
- Oczywiście! - Liz szybko
wstała z kanapy, chaotycznym ruchem wyjęła mapę okolicy i
położyła ją na stole.
Bonnie o mało co nie
odetchnęła. A więc o to im chodziło... Przełknęła głośno
ślinę, czując suchość w gardle. Dopiero teraz zdała sobie
sprawę, jak bardzo napięta była każda komórka jej ciała.
Szeryf miała zamiar ruszyć
do kuchni po nóż, ale Damon zastąpił jej drogę, z
charakterystycznym dla niego półuśmieszkiem wyciągając w jej
stronę rzeczony przedmiot. Liz uśmiechnęła się do niego z
wdzięcznością i nie czekając na jakikolwiek znak ze strony Bonnie
przecięła sobie rękę, pozwalając, by krew spadła na mapę.
Bennettówna podeszła
powoli do skrawka papieru, czując w sobie tylko pustkę.
Wiedziała tylko jedno –
jeśli chciała kontynuować to, co zrobiła, a niewątpliwie na
razie musiała, nie mogła pokazać im prawdy.
Zamknęła oczy i wyciągnęła
ręce nad mapą, za wszelką cenę powstrzymując się od
wypowiedzenia właściwego zaklęcia. Zamiast tego skupiła się na
stworzeniu doskonałej iluzji czaru. Zmarszczyła brwi, na czole
pojawiły się krople potu będącego wynikiem wysiłku.
Wszyscy skupili się na
mapie, obserwując ciemnoczerwoną plamę chwiejącą się w różne
strony. Po kilku sekundach walki kropla krwi uniosła się lekko do
góry i zniknęła, a Bonnie otworzyła oczy, oddychając głęboko.
Iluzja była bardziej
męcząca niż prawdziwe zaklęcie.
- Ktoś mnie zwalczył –
wysapała, kładąc ręce na klatce piersiowej. Nienawidziła się w
tamtej chwili. Ale przecież nie mogła powiedzieć im prawdy, bo
nikt by nie zrozumiał. Sama nie była pewna, czy rozumiała. - Nie
mogłam go pokonać.
- Czyli ktoś nie chce, żeby
Caroline została odnaleziona – stwierdziła powoli Elena, nie
odrywając wzroku od mapy. Bonnie pokiwała głową.
Właściwie w tym przypadku
nawet nie skłamała.
Przez parę chwil wszyscy
stali dookoła stołu, wpatrując się w mapę, jakby miała ona
odkryć przed nimi odpowiedzi, których potrzebowali.
- Czyżby stanie stało się
jakąś innowacyjną formą poszukiwań? - mruknął Damon, jak
zwykle najszybciej się niecierpliwiąc.
Liz zerknęła na niego
przelotnie, a w jej spojrzeniu krył się bezgraniczny niepokój. Ric
zmarszczył brwi, patrząc na przyjaciela z dezaprobatą.
- No co? - Damon wzruszył
ramionami. - Rozczulanie się nic nigdy nikomu nie dało.
- On ma rację. - Liz
pokiwała głową, uśmiechając się słabo do Alarica.
- Znajdziemy ją –
zapewniła ją Elena, a w umyśle Bonnie zagościło stado gorzkich
myśli.
- Znam nawet pierwszy
przystanek. - Na twarzy Damona znów pojawił się ten tajemniczy
półuśmieszek. Kiwnął na Stefana, który pokiwał głową i
wyszedł za bratem z domu.
Nikt nie spytał, jaki był
ten ich pierwszy przystanek. Wszyscy znali odpowiedź.
***
Potworny ból gdzieś z tyłu
głowy nie pozwolił Caroline otworzyć oczu. Przez dłuższy czas
odzyskiwała świadomość, a ostatnie chwile przytomności wróciły
do niej dopiero po paru sekundach. Zmarszczyła brwi, zasłaniając
ręką oczy – przez powieki zdawało się aż do mózgu przenikać
jaskrawe, żółte światło.
Ból po chwili osłabł na
tyle, że była w stanie zerknąć na świat. Pierwsza próba skończyła się jednak niepowodzeniem – światło oślepiło ją
do tego stopnia, że błyskawicznie zamknęła oczy i odruchowo
przekręciła się na plecy, by uciec przed jasnością. Niestety,
bez rezultatu.
Czy to światło było
wszędzie?
Serce zabiło jej mocniej w
klatce piersiowej, gdy zdała sobie sprawę, co znaczyły sceny z
ostatnich chwil jej świadomości. Ktoś ją zaatakował. Co, jeśli
ten ktoś przebywał w tej chwili gdzieś obok niej, być może
upajając się jej miernymi próbami powrotu do sił? Co, jeśli
właśnie planował kolejny atak?
Poczuła pod ręką coś, co
z całą pewnością było roślinnością. Z lekkim przerażeniem
uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje.
Zmobilizowała się i
gwałtownie otworzyła oczy, nie pozwalając powiekom opaść.
Pierwsze odkrycie było dość
proste – oślepiającym ją światłem były promienie słoneczne.
Nie potrafiła stwierdzić, czy dopiero świtało, czy też jaskrawą
gwiazdę otaczały czerwone cienie zachodu – kolory wciąż mieniły
jej się przed oczami.
Drugie odkrycie było już
bardziej niepokojące – roślinność pod nią okazała się zwykłą
trawą, a gdy przekręciła się na prawy bok ujrzała znajdujący
się przed nią las.
Las? Co robiła w lesie?
Oparła się na dłoni i z
wysiłkiem podniosła się do pozycji siedzącej, jeszcze mocniej
marszcząc brwi i spoglądając na krajobraz, który miała przed
oczami. A był to bardzo prosty krajobraz. Drzewa, drzewa i drzewa.
Musiała znajdować się na jakiejś mniej zalesionej w porównaniu
do reszty terenu polanie.
Nagle cała zesztywniała,
czując na sobie czyjś wzrok. Jej oddech przyspieszył, ale
postanowiła nie okazywać strachu. Z całą godnością wyprostowała
plecy i nie odwracając się spytała, wybierając jedno pytanie z
grona wielu, jakie cisnęły jej się na usta:
- Czego ode mnie chcesz?
Za jej plecami rozległ się
cichy szelest, a do nozdrzy doleciał zapach ogniska. To wszystko
było coraz dziwniejsze.
- Dobrym pytaniem byłoby,
czego oboje od siebie chcemy. Ale przecież chyba już to
uzgodniliśmy – odpowiedział jej znajomy głos.
Odwróciła się
błyskawicznie, przestając już myśleć o jakiejkolwiek godności.
Wszystko, co czuła jeszcze chwilę wcześniej – skołowanie,
zakłopotanie, strach, może nawet lekkie przerażenie – zniknęło,
zamieniając się w złość, powoli przekształcającą się w
furię.
- Chyba sobie kpisz! -
parsknęła, nie mogąc uwierzyć własnym oczom i uszom.
W pewnej odległości od
niej, na wąskim powalonym drzewie, spokojnie siedział nie kto inny,
jak Klaus, a przed nim płonęło wesoło sporej wielkości ognisko.
Na jego twarzy znajdował się ten bezczelny uśmieszek, który w
tamtej chwili irytował ją bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie odpowiedział, zamiast
tego wyciągając w jej stronę nadzianą na patyk kiełbasę.
- Kiełbaski? - spytał, a
jego uśmiech się poszerzył.
Caroline prychnęła,
podnosząc się na nogi.
- Zaatakowałeś mnie,
porwałeś, wywiozłeś nie wiadomo gdzie, a teraz pytasz się mnie,
czy chcę kiełbaski? - Jej głos z każdą chwilą stawał się
coraz głośniejszy, a w oczach zaczęły pojawiać się błyskawice.
- Twoja strata – mruknął,
zdejmując kawałek mięsa z patyka i zjadając go bez zastanowienia.
Caroline patrzyła na niego
przez chwilę z niedowierzaniem, po czym odwróciła się do niego
tyłem i złapała się za włosy przy skroniach.
- To jakiś obłęd –
wyszeptała, zamykając oczy. - Już kompletnie oszalałam... Tak, to
musi być to... Gdy otworzę oczy, zobaczę tylko szpital
psychiatryczny.
Usłyszała za sobą
parsknięcie, ale nie otworzyła oczu.
- To tylko twój mózg...
Nic z tego nie dzieje się naprawdę – powtórzyła z całą
stanowczością, jaką tylko mogła włożyć w swoje słowa, po czym
gwałtownie otworzyła oczy.
Wciąż stała przed gęstą
ścianą drzew, a jej zmysł węchu nadal był drażniony przez
zapach ogniska. Pokręciła gwałtownie głową.
Widać jest ze mną aż
tak źle, że nie mogę się obudzić, pomyślała, sama sobie
przytakując.
- Dołącz do mnie, Caroline
– zawołał do niej Klaus. Rujnował wszystkie jej usiłowania
wmówienia sobie, że to tylko sen, a za chwilę obudzi się we
własnym łóżku, bądź nie obudzi się w ogóle. Odwróciła się
z furią.
- Dołączyć do ciebie?
Właśnie mnie porwałeś! - Wystawiła przed siebie oskarżycielsko
rękę z wyciągniętym palcem, jakby wskazując stronę, z której
została przywieziona, mimo że nie miała najmniejszego pojęcia, w
którym kierunku ta strona mogła się znajdować. Lokalizacja „las”
okazywała się nie być wystarczającą. - Pewnie skręciłeś mi
kark, prawda?
- Naprawdę uważasz, że
dopuściłbym się w stosunku do ciebie takiego barbarzyństwa? -
Popatrzył na nią tak, jakby naprawdę poczuł się urażony. Ręce
jej opadły.
- Po tobie można się
spodziewać wszystkiego – wysyczała, starając się w każde słowo
wlać tyle jadu, ile tylko potrafiła.
- Uznam to za komplement. -
Uśmiechnął się, a ona tylko wywróciła oczami. - Pomyślałem,
że najwłaściwszą metodą będzie użycie dość dużej dawki
werbeny. Powinnaś docenić to, że zostałaś potraktowana w tak
humanitarny sposób.
- Docenić? - Zamrugała
gwałtownie, nie dowierzając jego bezczelności. - Rozpływam się wręcz z
wdzięczności!
- Tak też myślałem –
mruknął z uśmiechem, opierając się nonszalancko o znajdujące
się za nim drzewo.
Wściekłość wręcz z niej
kipiała, ale po raz chyba pierwszy w życiu zabrakło jej słów.
Dopiero po dłuższej chwili udało jej się nieco opanować furię i
powiedzieć z wyższością:
- Jeśli chciałeś trzymać
mnie tu jako więźnia, trzeba było mnie związać. Nie mam
najmniejszego zamiaru przebywać z własnej woli w twoim
towarzystwie.
Nie skomentował tego,
jedynie zmrużył oczy. Odwróciła się więc i bez zwłoki
podeszła do linii drzew. Zamierzała wrócić do domu. W końcu nic
jej nie krępowało, dosłownie i w przenośni, musiała więc spróbować. Wiedziała, że
gdyby Klaus tylko zechciał, i tak zatrzyma ją w przeciągu sekundy.
Nie przejmowała się tym,
że nie miała pojęcia, gdzie jest. Była w końcu wampirem, co
mogło jej zagrażać w zwykłym lesie?
- Na twoim miejscu bym tego
nie robił – powiedział powoli Klaus, jakby czytając w jej
myślach, a w jego głosie czaiła się groźba. Nie miała zamiaru
się odwracać, zatrzymała się jednak, jedną nogą będąc jeszcze
na polanie, drugą już zanurzając się wśród drzew, a po plecach
przeszedł jej dreszcz. - W tym lesie nie jest bezpiecznie dla
niedoświadczonych wampirów.
- Uznam to za obelgę i
zignoruję – odpowiedziała beztrosko, stawiając następny krok.
- Pamiętaj tylko, że jeśli
natkniesz się na jakiegoś wilkołaka, a jest ich tutaj dużo... -
zawiesił głos, znowu zatrzymując ją w miejscu - ...nikt cię już
nie uratuje.
Tak, to z całą pewnością
była groźba. Przez dłuższą chwilą stała w tym samym miejscu,
analizując możliwości. Wiedziała jedno – nie miała zamiaru
zostać z Pierwotnym.
Niby dlaczego miała mu
wierzyć? Mógł po prostu chcieć zatrzymać ją przy sobie.
A nawet jeśli były tu
wilkołaki, pełnia już przeszła. Nic jej nie groziło. Poza tym,
nie była jakimś tam niedoświadczonym wampirem. Była Caroline
Forbes, a ona nie była niedoświadczona w żadnej kwestii.
Więc tylko prychnęła pod
nosem i zagłębiła się w ciemny las, podejmując ryzyko, które
wcale za takowe nie uważała. Ku jej zdziwieniu, Klaus nie zrobił
nic, by ją zatrzymać, więc przyspieszyła tempa, a po krótkim
czasie znalazła się daleko od polany, wyrywając się na wolność.
Komentarz odautorski: Sądziłam,
że nie uda mi się dodać tego rozdziału przed środą, ale jednak się
udało. Gorzej z zaległościami na Waszych blogach, bo nie wiem, czy
nadrobię je przed końcem tego tygodnia. Czekają mnie ciężkie trzy dni,
później rozpoczną się właściwie wakacje.
Do napisania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz