Szła prosto przed siebie, w
jasno określonym kierunku. Przez głowę nawet nie przemknęła jej
myśl o użyciu samochodu, była zajęta czymś innym. Jej umysł nie
był tak jasny od początku tej całej historii.
W głębi duszy cały czas
wątpiła w teorię Bonnie. Nie było na nią żadnego dowodu, same
czarownice również nie rozwiały wątpliwości. Kara za grzechy,
których nie popełniła, była nawet nielogiczna.
Sen przyniósł zdecydowanie
sensowniejszą odpowiedź. To Klaus za tym stał.
Dlaczego wcześniej o tym
nie pomyślała? Wyrzucała sobie w myślach własną głupotę.
Przecież Klaus odpowiadał za wszystko, co działo się w tym
mieście. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
Początkowa ekscytacja z
rozwikłania zagadki przerodziła się we wściekłość. Jakim
prawem tak beztrosko mieszał w jej życiu? Najpierw kazał ją
zabić. Później ją uratował. Następnie zaprosił na bal. A teraz
co, postanowił również namącić jej w głowie? Za mało mu było
zamieszania i destrukcji, jakie siał dookoła?
Takim to zawsze jest
mało, pomyślała, a złość
kazała jej przyspieszyć kroku. Nie zamierzała pozwolić mu na
doprowadzenie się na skraj obłędu. Nie była jego zabawką. I
miała zamiar powiedzieć mu to prosto w twarz.
Myślał, że jest Bogiem?
Że ona po prostu nie zareaguje, poddając się jego mrocznym
machinacjom? Jeśli tak, to bardzo się przeliczył.
Nogi same prowadziły ją do
rozległej posiadłości Mikaelsonów. Umysł skupiał się na
wściekłości, skierowanej przeciwko najpotężniejszemu z
Pierwotnych.
Nie zastanawiała się, czy
mądrze było pojawiać się w tych drzwiach samej, w środku nocy,
rzucając oskarżeniami. Nic nie mogło jej odwieść od podjętego
zamiaru wygarnięcia mu wszystkiego, co zalegało jej na duszy.
A jeśli to jednak nie on za
tym stał... Cóż, przynajmniej nie będzie żałować straconej
szansy dowiedzenia się prawdy.
Nie wiedząc kiedy znalazła
się pod drzwiami, a jej ręka zapukała w drewnianą powierzchnię.
Mimo nietypowej godziny nie kazano jej długo czekać.
***
Jakieś dziwne przeczucie
nie pozwoliło Bonnie długo cieszyć się zbawczym snem.
Półprzytomna wstała z łóżka i skierowała się do łazienki, by
przechlapać twarz zimną wodą. To lekko ją orzeźwiło, wyrywając
z letargu, nie na tyle jednak, by można było zacząć dzień.
Gdy wróciła do
pokoju zorientowała się, że do dnia było jednak jeszcze daleko. A nawet
chyba bardzo daleko.
Rozejrzała się po pokoju.
Caroline z całą pewnością tu nie było. Zaglądnęła do salonu.
Jedynym lokatorem, jeśli można było go tak nazwać, był tam
leżący na podłodze pod dziwnym kątem album.
Bardzo dziwnym kątem.
Bonnie zmarszczyła brwi i
podniosła tomik z podłogi. Caroline z całą pewnością by go tak
nie porzuciła.
Skrawki jakiejś rozmowy
tliły się w potężnie zaspanym mózgu czarownicy, nie mogła
jednak wydobyć ich na wierzch. W końcu, zagłuszając niepokój,
wróciła do łóżka z myślą, że Caroline pewnie poszła na
spacer, by ułatwić sobie zachowanie przytomności.
***
Dopiero
pod samymi drzwiami Caroline przyszło na myśl, że może jej
otworzyć Rebekah. Raczej nie darzyły się wzajemnie wielką
sympatią, co dodatkowo utrudniłoby sprawę. Poprosiłaby ją, by
zawołała swojego brata, bo miała mu do zarzucenia parę
nieprzyjemnych rzeczy? Jasne, to na pewno by podziałało.
Panna Forbes nie miała jednak
czasu wyrzucać sobie tego, że jak zawsze szybciej działa, niż
myśli, bo drzwi się otworzyły i stanął w nich nie kto inny,
jak Klaus.
- Kto ci pozwolił mieszać
mi w głowie? - warknęła na dobry początek. Klaus nie wydawał się
w ogóle usłyszeć znaczenia jej słów. Oparł się o framugę, a na jego
twarz wstąpił ten zwykły, irytujący uśmieszek.
- Witaj, Caroline, również
miło cię widzieć – powiedział, nie reagując na bijące z jej
oczu gromy. - Wejdź, noc nie jest bezpieczna dla takich jak ty.
- Dla takich jak ja? -
oburzyła się, a jej gniew urósł jeszcze bardziej. Wbrew sobie
przyjęła jednak zaproszenie. - Jedynym niebezpieczeństwem w tej
okolicy jesteś ty i twoja pokręcona rodzinka.
- Skoro tak mówisz... - Z
początku nie zrozumiała znaczenia jego słów, dotarło ono do niej
dopiero wtedy, kiedy stanął obok otwartych drzwi i wyciągnął
rękę w kierunku świata zewnętrznego. Zmrużyła oczy.
- To nie znaczy, że chcę
tam stać – syknęła, odwracając się od niego i zapuszczając
się w głąb przepastnego hallu. Zatrzymała się przy balustradzie
schodów wiodących na pierwsze piętro, oparła o nie plecami,
założyła ręce na piersiach i spojrzała na niego wyczekująco.
Klaus tymczasem zamknął
drzwi i omijając ją wzrokiem stanął przy znajdującym się pod ścianą stoliku, rozpoczynając
irytujący dla zniecierpliwionej Caroline rytuał nalewania sobie
trunku z kryształowej karafki do równie kryształowego kieliszka. W końcu nie wytrzymała.
- Słyszałeś chociaż, co
mówiłam? - spytała, rozkładając ręce w geście irytacji.
Obrócił się wolno w jej
stronę, trzymając napełniony do połowy kieliszek. Nie
wyglądało na to, żeby miał zamiar coś powiedzieć. Caroline
prychnęła.
- Pytałam, jakim prawem
mieszasz mi w głowie – powtórzyła, dobitnie akcentując każde
słowo.
- Jeśli wiedziałbym, jak
mieszać ci w głowie, na pewno bym to zrobił – powiedział,
mieszając swoim drinkiem. - Uwierz mi, nie byłabyś tego świadoma.
Caroline popatrzyła na
niego wrogo. Czy miała to uznać za zaprzeczenie?
Nie wiedziała, czy powinna
mu wierzyć. Z jednej strony raczej nie miał powodów do tego, by
kłamać; z drugiej strony był jednak Klausem.
- Dlaczego mam ci wierzyć?
- spytała więc wprost. - Całe zło to zawsze ty.
- Widać tym razem całe zło to
nie ja – odpowiedział, znów z tym uśmieszkiem, który za każdym
razem miała ochotę zetrzeć z jego twarzy.
Przyjęła jednak do
wiadomości jego słowa i pokiwała głową. Jej nadzieja legła w
gruzach. Naprawdę liczyła na to, że to właśnie pierwotna hybryda
była za wszystko odpowiedzialna. Wtedy wiedziałaby przynajmniej, że
wraz ze śmiercią Klausa jej umysł powróciłby do normalności.
Słyszała wręcz, jak jej płonne nadzieje ulatują, by już nigdy
nie powrócić. Musiała wreszcie pogodzić się z teorią Bonnie i z
brakiem jakichkolwiek perspektyw. Jakkolwiek mroczna była ta wizja,
trzeba było się jej poddać.
- Jakiś problem ze śliczną
główką? - spytał, dolewając sobie trunku. Wyraźnie usłyszała
w jego głosie sarkazm.
- Nie twój interes –
mruknęła, a jej wzrok powędrował w stronę kryształowej karafki.
Klaus prześledził drogę jej spojrzenia. Uśmiechnął się
drapieżnie, po czym bez pytania nalał płyn do drugiej szklanki i
podał swemu gościowi. Caroline przyjęła ją prawie z
wdzięcznością i wypiła jednym haustem. Brwi Pierwotnego
powędrowały do góry, a uśmieszek wciąż nie schodził z jego
twarzy.
Oddała mu pustą szklankę,
a on zwrócił ją napełnioną. Dopiero teraz zrozumiała, jak
bardzo potrzebowała alkoholu. Żeby chociaż spróbować zabić
smutki, zanim one zabiją ją.
Sytuacja powtórzyła się
kilkakrotnie, Caroline wlewała w siebie kolejne szklanki whisky, a
Klaus obserwował ją z rosnącym rozbawieniem, wcielając się w
rolę barmana.
- Więc jednak masz problem
– oświadczył po chwili ze stoickim spokojem.
- Której części zdania
„to nie twój interes” nie rozumiesz? - spytała, rzucając mu
wrogie spojrzenie, albo przynajmniej takie, które uznała za wrogie.
- To tylko ciekawość,
kochanie – odpowiedział, chowając karafkę poza zasięg wzroku
Caroline. To było okrutne, najpierw pozwolić jej zakosztować
cudownego smaku trunku, by potem jej go brutalnie odebrać. Podeszła
więc do stolika i sama zaczęła nalewać sobie kolejne drinki, nie
obdarzając Klausa ani jednym spojrzeniem. Czuła jednak na sobie
jego wzrok. Odwróciła się, założyła ręce na piersi i spojrzała
na niego z wyczekiwaniem pomieszanym z irytacją. Odpowiedział jej
tym samym. Po paru chwilach mierzenia się spojrzeniami, podczas
których alkohol szumiał jej już odrobinę w głowie, westchnęła,
wywróciła oczami i poddała się.
- Mam problem – przyznała,
wpatrując się w złotą ciecz w naczyniu, a po chwili z jej ust w
szybkim tempie zaczęły wypływać słowa pełne żalu i
rozgoryczenia. W swojej opowieści ominęła jedynie scenę z tej
nocy, w której uczestniczył jej aktualny towarzysz. Uderzyła ją
surrealistyczność tej sytuacji. Nie potrafiła zwierzyć się z
sekretu wieloletniej przyjaciółce ani własnej matce, jednak
spowiadała się swojemu najgorszemu wrogowi. Ironia losu. Może nie
najlepszym pomysłem było zdradzanie koszmarowi całego Mystic Falls
swoich słabości, ale skoro i tak miały się źle skończyć... Co
miała do stracenia?
Klaus obserwował ją
uważnie podczas jej opowieści, a na jego twarzy malowało się
zainteresowanie.
Gdy strumień słów się
zatrzymał, Caroline szybko wypiła parę następnych szklanek, po
czym zerknęła na niego ze zmarszczonymi brwiami. Zdziwił ją brak
jakiegoś komentarza.
- Nie wiem, dlaczego ci to
powiedziałam – mruknęła, odstawiając karafkę na stolik i
odwracając się w stronę wyjścia, ale jego głos zatrzymał ją w
pół kroku.
- Zastanawiałem się nad
tym... - zaczął, zawieszając na chwilę głos - ...że nie
wydawałaś się nękana przez złe myśli od chwili, gdy tu weszłaś.
Chciała odwrócić się i
warknąć, że takich rzeczy nie widać, ale wmurowało ją w
miejsce, gdzie stała. Wbrew sobie zaczęła zastanawiać się nad
jego słowami.
Poprzedniego dnia rzadko
kiedy w jej umyśle zanikała burza, a myśli przyjmowały
ściśle określony, zgodny z jej wolą kształt. Jednakże od czasu
pobudki wszystko było w porządku. Żaden obraz nie przymknął jej
przed oczami. Żadna myśl nie zakłóciła normalnego biegu umysłu.
Wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku, jakby jej
problemy nie istniały.
Cholera. On ma rację.
Odwróciła się na pięcie
i obdarzyła go szerokim, przesztucznym uśmiechem.
- Zbieg okoliczności –
powiedziała, mrużąc oczy. Nigdy w życiu nie przyzna mu racji.
Zresztą, może to rzeczywiście był zbieg okoliczności.
- Cóż, nie za wiele mnie
to obchodzi – odrzekł, opierając się o stolik. Naprawdę teraz
miał zamiar udawać obojętność? Najpierw działał jej na nerwy
balem, rysunkami, „prawdziwym pięknem”, a teraz miał ją
gdzieś? Poczuła narastającą furię.
- I dobrze, bo nie powinno –
oświadczyła, znów się odwracając, lecz ponownie nie zdążyła
postawić nawet jednego kroku w stronę drzwi.
- Powiedz mi, Caroline... -
Odstawił kieliszek na stolik i zbliżył się do niej. - Dlaczego
miałbym ci pomóc?
Prychnęła, prawie nie
dając wiary jego bezczelności. Ta rozmowa zdecydowanie schodziła
na dziwne tory. Zupełnie inne niż przewidywała idąc tutaj.
- Kto ci powiedział, że
potrzebuję pomocy? A już zwłaszcza twojej? - spytała buntowniczo.
- Wybacz, musiałem źle
odczytać twoje zamiary. W takim razie będę zmuszony prosić cię o
opuszczenie tej posiadłości – powiedział, a z jego twarzy nie
mogła niczego wyczytać. Niespodziewanie złapał ją za ramię i
pociągnął brutalnie w stronę drzwi.
- Puść mnie – wysyczała,
usiłując wyrywać się z jego uścisku. - Znam drogę do drzwi.
- Nie wątpię – syknął
jej prawie do ucha, puszczając równie brutalnie.
Obdarzyła go piorunującym
spojrzeniem i ruszyła w stronę drzwi. Przystanęła jednak parę
kroków od progu.
- Jak to jest, że kiedy mam
ochotę wysłać cię na księżyc, to zdajesz się mieć obsesję na
moim punkcie, a kiedy mogę czegoś potrzebować, to nagle nie chcesz
mieć ze mną nic wspólnego? - Wiedziała, że może prosić się o
przyspieszoną śmierć, ale nie za bardzo ją to obchodziło. Po
prostu nie mogła się powstrzymać.
Sama była też nieco
zdziwiona tym, co powiedziała. Czy naprawdę choć przez chwilę
dopuściła do siebie myśl przyjęcia od niego pomocy? Nie była
przecież aż tak zdesperowana.
A może i była?
Zresztą, nie powinna się
tym przejmować. Jeśli Bonnie twierdziła, że nie było sposobu na
powstrzymanie procesu degeneracji jej zdrowia psychicznego, to
naprawdę nie było to możliwe. Jednakże mały głosik w środku
prosił o to, by chwytała się ostatniej deski ratunku, by pozwoliła
sobie samej żywić nadzieję. By pozwoliła sobie samej na ratunek.
W końcu już raz uratował jej życie, dlaczego nie umożliwić mu zrobienia tego ponownie?
- Więc przyznajesz, że
potrzebujesz mojej pomocy? - spytał, opierając się nonszalancko o
ścianę.
- Jesteś popieprzony, wiesz
o tym? - Czasem miała ochotę, żeby jej usta pytały się jej o
zdanie, zanim pozwolą słowom opuścić na dobre struny głosowe.
- Nic nie przychodzi łatwo,
kochanie. - Jego jedyną reakcją był nieznaczny uśmiech. Wciąż
nie miał ochoty jej zabić. A przecież sama się o to prosiła.
Prychnęła, kręcąc w
bezsilności głową. Powinna już stąd wyjść. Wiedziała to
doskonale, ale zanim zdążyła przekształcić myśl w czyn, Klaus
kontynuował swoją wypowiedź.
- Mogę zaoferować ci
pomocną dłoń – powiedział, odrywając się od ściany i
podchodząc do niej bliżej. Nie powinna była słuchać takich
propozycji wychodzących z jego ust. Po pierwsze, to nie mogło
wróżyć niczego dobrego. A po drugie, przyszła tu, by wygłaszać
oskarżenia, może trochę zmieszać go z błotem, a wyjdzie na to,
że będzie prosić go o pomoc? Właściwie, już to zrobiła. Miała
ochotę załamać ręce sama nad sobą.
Naprawdę chciała odwrócić
się i wyjść, zanim zdążyłby powiedzieć coś jeszcze, ale
nadzieja, którą tak desperacko pragnęła żywić, nie pozwoliła
jej opuścić pomieszczenia. Głupie, naiwne uczucie, które jednak
raz zawładnąwszy jej sercem nie chciało zarządzić odwrotu, mimo
że bardzo tego chciała.
- Oczywiście nie za darmo.
- W jego głosie pojawiła się prawie odwieczna, złowróżebna
nuta. Caroline miała ochotę się roześmiać. Oczywiście, czego
innego mogła się po nim spodziewać? Może przeszła mu obsesja. A
może po prostu uraziła go ostatnią manipulacją. Ale jak można
było urazić kogoś, kto nie żywił żadnych pozytywnych uczuć?
Została jednak na miejscu, właściwie z czystej ciekawości. -
Chciałbym, żebyś pomogła mi w pewnej wycieczce. Z pożytkiem dla
ciebie i całego miasta.
- Jasne, oczywiście
uwierzę, że robisz coś z pożytkiem dla kogokolwiek, kto nie jest
tobą – powiedziała z sarkazmem. - Dziękuję za propozycję, ale
nie skorzystam.
Zabiła w zarodku wszystkie
nieliczne podszepty, które błagały ją o podjęcie próby
ratowania własnego życia. A przynajmniej starała się je zabić,
bo niektóre były bardzo żywotne.
- Zastanów się nad tym
dobrze, Caroline – dodał Klaus, niezrażony jej odmową. - Możesz
nie mieć takiej drugiej okazji.
Po czym odwrócił się na
pięcie i odszedł, znikając po chwili w głębi domu, zostawiając
ją stojącą niedaleko progu, prawie całkowicie przekonaną, że
podjęła słuszną decyzję.
Wracała do domu szybkim
ludzkim tempem, nie wykorzystując jednak wampirzych możliwości.
Różne emocje mieszały się w jej sercu – irytacja przechodziła
w gniew, a pewność w zwątpienie.
Gniew i irytacja skierowane
były zarówno do niej samej, jak i do Pierwotnego. Nie powinna była
tu w ogóle przychodzić, mogła przecież być pewna na sto procent, że nic
dobrego z tej wizyty nie wyniknie. Nie wynikło też co
prawda nic złego, ale zasiało w jej głowie wątpliwości i
możliwość wyboru, nad którym wolałaby nie musieć się
zastanawiać. Była wściekła także na niego, za to, że w ogóle
coś takiego jej proponował. Był przecież wrogiem całego Mystic
Falls, i tego powinni się trzymać. Co z tego, że miał na jej
punkcie jakąś niezdrową obsesję? Albo i już nie miał, nie była
w stanie zrozumieć, co działo się w jego skamieniałym sercu –
jeśli w ogóle je miał. Nie powinien jej czegoś takiego
proponować. Po prostu nie powinien.
Początkowa pewność coraz
bardziej topniała, zastępowana wątpliwościami. Czyż razem z
Bonnie nie postanowiły, że zrobią wszystko, co będzie potrzeba,
żeby spróbować ją ocalić? Cóż jednak znaczyło to „wszystko”?
Istniały przecież pewne granice i Caroline była pewna, że
przyjęcie propozycji Klausa przekraczałoby je wszystkie.
Jednocześnie zastanawiała
się nad jego słowami. Z pożytkiem dla ciebie i całego miasta.
Mógł powiedzieć ostatnie słowa tylko po to, by przystała
na jego propozycję, Klaus jednak nie był raczej z gatunku tych, co
to rzucali słowa na wiatr. A jeśli mówił prawdę... to czy nie
powinna się zgodzić? I czego mogło to dotyczyć? Czyżby Mystic
Falls znowu coś zagrażało? Nie byłoby to nic dziwnego, w końcu
rzadko kiedy to miasto było bezpieczne.
Zatrzymała się po pewnym
czasie, starając się wyciszyć. Dość, powiedziała sobie w
myślach, podjęłaś jedyną słuszną decyzję.
To była przecież tylko
czysta manipulacja, jego często stosowana zagrywka. Nie pozwoli, żeby
wykorzystywał ją do swoich własnych, haniebnych i złowieszczych
planów. A poza tym, nie miała nawet pewności, czy byłby w stanie
jakoś jej pomóc. Przecież jej jasność umysłu mogła być
naprawdę zbiegiem okoliczności.
Dosyć tego. Nie będziesz
już do tego wracać.
Pomyślawszy te słowa
uśmiechnęła się sama do siebie i ruszyła w dalszą drogę. A
przynajmniej miała taki zamiar, bo w tym samym momencie straciła
kontakt z rzeczywistością.
- Przepraszam, co pani robi?
Podniosła nieprzytomnie
głowę. Co się, do jasnej cholery, właśnie stało?
- Ja... - Wstała z klęczek,
skupiając wzrok na mówiącej do niej kobiecie. Co robiła na
kolanach na ziemi, bazgrząc permanentnym markerem po korze? -
Przepraszam, już sobie pójdę...
Potknęła się o
wystający korzeń, gdy skierowała się w stronę ulicy. Nagle
dotarło do niej, że pora dnia zmieniła się diametralnie.
Wychodziła z posiadłości Mikaelsonów, gdy dopiero zaczynało
świtać. Tymczasem dzień zdążył minąć i chylił się właśnie
ku upadkowi, ustępując miejsca zapadającemu zmrokowi.
- Mój długoopis! -
rozdarło się stojące nieopodal drzewa trzyletnie dziecko,
wybuchając gwałtownym płaczem. Caroline spojrzała na niego
rozbieganym wzrokiem, później zerknęła na marker, na sztywnych
nogach podeszła do malucha i oddała mu przedmiot. Dziecko wręcz
wyrwało długopis z jej dłoni i uciekło do matki, która obdarzała
wampirzycę serią nieufnych spojrzeń. Caroline odwróciła się i
znów kontynuowała marsz w stronę ulicy, usiłując zrozumieć,
gdzie się znajduje. Potrzebowała długich kilku minut, podczas
których zatrzymała się na skraju drogi, czując na sobie uważne spojrzenie
kobiety, by rozeznać się w okolicy. Znajdowała się w zupełnie
innej części Mystic Falls niż jej dom czy też posiadłość
Salvatore'ów bądź Pierwotnych.
Nie miała pojęcia, co tu
robiła. Nie miała pojęcia, jak się tu znalazła. Nie miała
pojęcia, co robiła przez cały dzień.
Stanęła na środku drogi,
gdy nagle zobaczyła jakiś czarny ślad na drodze. Ślad po
markerze. Podążyła wzrokiem po wąskiej czarnej linii. Ślad
ciągnął się po asfalcie, by później skręcić w stronę podjazdu
jednego domu i zginąć między krzakami.
Nie była to po prostu
linia. Każda prowizoryczna linijka składała się z jakichś
fantazyjnych, nieznanych jej znaczków.
Nad prawą brwią znalazła
jakieś zadrapanie z prawie zaschniętą krwią. Innych ran nie
szukała, była zbyt otumaniona, by choć czuć jakikolwiek ból.
Podążyła niezbyt świadomie po czarnym śladzie, później
skręciła w krzaki, tam, gdzie szlak się urywał. Zauważyła
głębokie wyszczerbienie na korze najbliższego drzewa, które
jeszcze nie zdążyło zasklepić się żywicą. Ścieżka prowadząca
za najbliższy dom wyglądała, jakby przeszło po niej pijane szałem
stado słoni.
Czując dziwną pustkę w
sensownej części umysłu podążyła niczym zombie wydeptanym
traktem, pokluczyła wąskimi uliczkami, z których większość
nosiła dziwne ślady zniszczenia i osobliwych znaków malowanych na
drzewach, asfalcie, a nawet fasadach domów. Nie zastanawiała się
nawet nad tym, gdzie idzie, zbyt dużo nagabujących myśli, których
nawet nie próbowała powstrzymać, zajmowało tą część umysłu,
która już dawno przestała zakrzątać się sensownością. Bez
refleksji na temat tego, co zobaczyła, dotarła do domu.
W środku było ciemno,
pusto i głucho. Udała się od razu do łazienki, zrzuciła ubrania
i weszła pod prysznic. Odkryła na swoim ciele liczne otarcia i
siniaki, lecz inna rzecz uaktywniła jej mózg. Ręce do łokci, nogi
i brzuch pokryte były tymi samymi znaczkami, jakie odkryła na
ulicy.
Przyszła chwila kolejnego
załamania. Zwinęła się w kłębek w kącie kabiny prysznicowej,
już nawet nie mogąc zdobyć się na szloch. Woda spływała
strumieniami na różne strony, wylewając się na podłogę,
czego Caroline nawet nie zauważyła.
Dużo czasu zajęło jej
pozbieranie się do kupy. Głęboka rozpacz wepchnęła ją na dno
całkowitego załamania. Walczyła o to, by wstać na nogi, wyjść
spod prysznica, zrobić coś ze sobą.
Wstała i opuściła kabinę
tak gwałtownie, że zasłona spadła na podłogę. Nie zamierzała
poddać się bez walki. Nie zamierzała dać przyzwolenia na
pogrążenie się w bezdennej otchłani rozpaczy. Zamierzała za to
tak jak tonący złapać się brzytwy, nawet jeśli brzytwa ta mogła
zostawić ją jeszcze bardziej poharataną.
Bez zastanowienia wcisnęła
ubranie na mokre ciało i wyszła z domu, podobnie jak poprzedniej
nocy, w tym samym kierunku, jednakże w zupełnie innym nastroju. Z
zadziwiająco czystym mózgiem.
Chciała załatwić to jak
najszybciej, zanim zmieni zdanie.
Nagle coś jednak zatrzymało
ją w miejscu. Z chaotycznych obrazów, które docierały do jej
jaźni od czasu powrotu do normalności, cokolwiek to w jej przypadku mogło znaczyć, jej mózg wydobył parę scen,
przetworzył i skompletował pewną wizję. Potrzebowała jedynie
kilku sekund, by ją zrozumieć. Gdy już jej się to udało bez
chwili namysłu zmieniła kierunek marszu i włączyła wampirze
tempo, modląc się w duchu o to, by udało jej się zdążyć na
czas.
Komentarz odautorski: I jest,
pierwsze pojawienie się pana K. Z dedykacją dla tych, którzy czekali na
ten rozdział - przede wszystkim dla Cheyennesis (tak wiem, robię się
nudna, ale musisz mi to wybaczyć) i Thalii.
Wybaczcie błędy, sprawdzane bardzo szybko.
Wszystkie zaległości nadrobię do poniedziałku, obiecuję!
Do napisania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz