sobota, 2 czerwca 2012

8. Refusing to go down

Szła prosto przed siebie, w jasno określonym kierunku. Przez głowę nawet nie przemknęła jej myśl o użyciu samochodu, była zajęta czymś innym. Jej umysł nie był tak jasny od początku tej całej historii.
W głębi duszy cały czas wątpiła w teorię Bonnie. Nie było na nią żadnego dowodu, same czarownice również nie rozwiały wątpliwości. Kara za grzechy, których nie popełniła, była nawet nielogiczna.
Sen przyniósł zdecydowanie sensowniejszą odpowiedź. To Klaus za tym stał.
Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? Wyrzucała sobie w myślach własną głupotę. Przecież Klaus odpowiadał za wszystko, co działo się w tym mieście. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
Początkowa ekscytacja z rozwikłania zagadki przerodziła się we wściekłość. Jakim prawem tak beztrosko mieszał w jej życiu? Najpierw kazał ją zabić. Później ją uratował. Następnie zaprosił na bal. A teraz co, postanowił również namącić jej w głowie? Za mało mu było zamieszania i destrukcji, jakie siał dookoła?
Takim to zawsze jest mało, pomyślała, a złość kazała jej przyspieszyć kroku. Nie zamierzała pozwolić mu na doprowadzenie się na skraj obłędu. Nie była jego zabawką. I miała zamiar powiedzieć mu to prosto w twarz.
Myślał, że jest Bogiem? Że ona po prostu nie zareaguje, poddając się jego mrocznym machinacjom? Jeśli tak, to bardzo się przeliczył.
Nogi same prowadziły ją do rozległej posiadłości Mikaelsonów. Umysł skupiał się na wściekłości, skierowanej przeciwko najpotężniejszemu z Pierwotnych.
Nie zastanawiała się, czy mądrze było pojawiać się w tych drzwiach samej, w środku nocy, rzucając oskarżeniami. Nic nie mogło jej odwieść od podjętego zamiaru wygarnięcia mu wszystkiego, co zalegało jej na duszy.
A jeśli to jednak nie on za tym stał... Cóż, przynajmniej nie będzie żałować straconej szansy dowiedzenia się prawdy.
Nie wiedząc kiedy znalazła się pod drzwiami, a jej ręka zapukała w drewnianą powierzchnię. Mimo nietypowej godziny nie kazano jej długo czekać.

***

Jakieś dziwne przeczucie nie pozwoliło Bonnie długo cieszyć się zbawczym snem. Półprzytomna wstała z łóżka i skierowała się do łazienki, by przechlapać twarz zimną wodą. To lekko ją orzeźwiło, wyrywając z letargu, nie na tyle jednak, by można było zacząć dzień.
Gdy wróciła do pokoju zorientowała się, że do dnia było jednak jeszcze daleko. A nawet chyba bardzo daleko.
Rozejrzała się po pokoju. Caroline z całą pewnością tu nie było. Zaglądnęła do salonu. Jedynym lokatorem, jeśli można było go tak nazwać, był tam leżący na podłodze pod dziwnym kątem album.
Bardzo dziwnym kątem.
Bonnie zmarszczyła brwi i podniosła tomik z podłogi. Caroline z całą pewnością by go tak nie porzuciła.
Skrawki jakiejś rozmowy tliły się w potężnie zaspanym mózgu czarownicy, nie mogła jednak wydobyć ich na wierzch. W końcu, zagłuszając niepokój, wróciła do łóżka z myślą, że Caroline pewnie poszła na spacer, by ułatwić sobie zachowanie przytomności.

***

Dopiero pod samymi drzwiami Caroline przyszło na myśl, że może jej otworzyć Rebekah. Raczej nie darzyły się wzajemnie wielką sympatią, co dodatkowo utrudniłoby sprawę. Poprosiłaby ją, by zawołała swojego brata, bo miała mu do zarzucenia parę nieprzyjemnych rzeczy? Jasne, to na pewno by podziałało.
Panna Forbes nie miała jednak czasu wyrzucać sobie tego, że jak zawsze szybciej działa, niż myśli, bo drzwi się otworzyły i stanął w nich nie kto inny, jak Klaus.
- Kto ci pozwolił mieszać mi w głowie? - warknęła na dobry początek. Klaus nie wydawał się w ogóle usłyszeć znaczenia jej słów. Oparł się o framugę, a na jego twarz wstąpił ten zwykły, irytujący uśmieszek.
- Witaj, Caroline, również miło cię widzieć – powiedział, nie reagując na bijące z jej oczu gromy. - Wejdź, noc nie jest bezpieczna dla takich jak ty.
- Dla takich jak ja? - oburzyła się, a jej gniew urósł jeszcze bardziej. Wbrew sobie przyjęła jednak zaproszenie. - Jedynym niebezpieczeństwem w tej okolicy jesteś ty i twoja pokręcona rodzinka.
- Skoro tak mówisz... - Z początku nie zrozumiała znaczenia jego słów, dotarło ono do niej dopiero wtedy, kiedy stanął obok otwartych drzwi i wyciągnął rękę w kierunku świata zewnętrznego. Zmrużyła oczy.
- To nie znaczy, że chcę tam stać – syknęła, odwracając się od niego i zapuszczając się w głąb przepastnego hallu. Zatrzymała się przy balustradzie schodów wiodących na pierwsze piętro, oparła o nie plecami, założyła ręce na piersiach i spojrzała na niego wyczekująco.
Klaus tymczasem zamknął drzwi i omijając ją wzrokiem stanął przy znajdującym się pod ścianą stoliku, rozpoczynając irytujący dla zniecierpliwionej Caroline rytuał nalewania sobie trunku z kryształowej karafki do równie kryształowego kieliszka. W końcu nie wytrzymała.
- Słyszałeś chociaż, co mówiłam? - spytała, rozkładając ręce w geście irytacji.
Obrócił się wolno w jej stronę, trzymając napełniony do połowy kieliszek. Nie wyglądało na to, żeby miał zamiar coś powiedzieć. Caroline prychnęła.
- Pytałam, jakim prawem mieszasz mi w głowie – powtórzyła, dobitnie akcentując każde słowo.
- Jeśli wiedziałbym, jak mieszać ci w głowie, na pewno bym to zrobił – powiedział, mieszając swoim drinkiem. - Uwierz mi, nie byłabyś tego świadoma.
Caroline popatrzyła na niego wrogo. Czy miała to uznać za zaprzeczenie?
Nie wiedziała, czy powinna mu wierzyć. Z jednej strony raczej nie miał powodów do tego, by kłamać; z drugiej strony był jednak Klausem.
- Dlaczego mam ci wierzyć? - spytała więc wprost. - Całe zło to zawsze ty.
- Widać tym razem całe zło to nie ja – odpowiedział, znów z tym uśmieszkiem, który za każdym razem miała ochotę zetrzeć z jego twarzy.
Przyjęła jednak do wiadomości jego słowa i pokiwała głową. Jej nadzieja legła w gruzach. Naprawdę liczyła na to, że to właśnie pierwotna hybryda była za wszystko odpowiedzialna. Wtedy wiedziałaby przynajmniej, że wraz ze śmiercią Klausa jej umysł powróciłby do normalności. Słyszała wręcz, jak jej płonne nadzieje ulatują, by już nigdy nie powrócić. Musiała wreszcie pogodzić się z teorią Bonnie i z brakiem jakichkolwiek perspektyw. Jakkolwiek mroczna była ta wizja, trzeba było się jej poddać.
- Jakiś problem ze śliczną główką? - spytał, dolewając sobie trunku. Wyraźnie usłyszała w jego głosie sarkazm.
- Nie twój interes – mruknęła, a jej wzrok powędrował w stronę kryształowej karafki. Klaus prześledził drogę jej spojrzenia. Uśmiechnął się drapieżnie, po czym bez pytania nalał płyn do drugiej szklanki i podał swemu gościowi. Caroline przyjęła ją prawie z wdzięcznością i wypiła jednym haustem. Brwi Pierwotnego powędrowały do góry, a uśmieszek wciąż nie schodził z jego twarzy.
Oddała mu pustą szklankę, a on zwrócił ją napełnioną. Dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo potrzebowała alkoholu. Żeby chociaż spróbować zabić smutki, zanim one zabiją ją.
Sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie, Caroline wlewała w siebie kolejne szklanki whisky, a Klaus obserwował ją z rosnącym rozbawieniem, wcielając się w rolę barmana.
- Więc jednak masz problem – oświadczył po chwili ze stoickim spokojem.
- Której części zdania „to nie twój interes” nie rozumiesz? - spytała, rzucając mu wrogie spojrzenie, albo przynajmniej takie, które uznała za wrogie.
- To tylko ciekawość, kochanie – odpowiedział, chowając karafkę poza zasięg wzroku Caroline. To było okrutne, najpierw pozwolić jej zakosztować cudownego smaku trunku, by potem jej go brutalnie odebrać. Podeszła więc do stolika i sama zaczęła nalewać sobie kolejne drinki, nie obdarzając Klausa ani jednym spojrzeniem. Czuła jednak na sobie jego wzrok. Odwróciła się, założyła ręce na piersi i spojrzała na niego z wyczekiwaniem pomieszanym z irytacją. Odpowiedział jej tym samym. Po paru chwilach mierzenia się spojrzeniami, podczas których alkohol szumiał jej już odrobinę w głowie, westchnęła, wywróciła oczami i poddała się.
- Mam problem – przyznała, wpatrując się w złotą ciecz w naczyniu, a po chwili z jej ust w szybkim tempie zaczęły wypływać słowa pełne żalu i rozgoryczenia. W swojej opowieści ominęła jedynie scenę z tej nocy, w której uczestniczył jej aktualny towarzysz. Uderzyła ją surrealistyczność tej sytuacji. Nie potrafiła zwierzyć się z sekretu wieloletniej przyjaciółce ani własnej matce, jednak spowiadała się swojemu najgorszemu wrogowi. Ironia losu. Może nie najlepszym pomysłem było zdradzanie koszmarowi całego Mystic Falls swoich słabości, ale skoro i tak miały się źle skończyć... Co miała do stracenia?
Klaus obserwował ją uważnie podczas jej opowieści, a na jego twarzy malowało się zainteresowanie.
Gdy strumień słów się zatrzymał, Caroline szybko wypiła parę następnych szklanek, po czym zerknęła na niego ze zmarszczonymi brwiami. Zdziwił ją brak jakiegoś komentarza.
- Nie wiem, dlaczego ci to powiedziałam – mruknęła, odstawiając karafkę na stolik i odwracając się w stronę wyjścia, ale jego głos zatrzymał ją w pół kroku.
- Zastanawiałem się nad tym... - zaczął, zawieszając na chwilę głos - ...że nie wydawałaś się nękana przez złe myśli od chwili, gdy tu weszłaś.
Chciała odwrócić się i warknąć, że takich rzeczy nie widać, ale wmurowało ją w miejsce, gdzie stała. Wbrew sobie zaczęła zastanawiać się nad jego słowami.
Poprzedniego dnia rzadko kiedy w jej umyśle zanikała burza, a myśli przyjmowały ściśle określony, zgodny z jej wolą kształt. Jednakże od czasu pobudki wszystko było w porządku. Żaden obraz nie przymknął jej przed oczami. Żadna myśl nie zakłóciła normalnego biegu umysłu. Wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku, jakby jej problemy nie istniały.
Cholera. On ma rację.
Odwróciła się na pięcie i obdarzyła go szerokim, przesztucznym uśmiechem.
- Zbieg okoliczności – powiedziała, mrużąc oczy. Nigdy w życiu nie przyzna mu racji. Zresztą, może to rzeczywiście był zbieg okoliczności.
- Cóż, nie za wiele mnie to obchodzi – odrzekł, opierając się o stolik. Naprawdę teraz miał zamiar udawać obojętność? Najpierw działał jej na nerwy balem, rysunkami, „prawdziwym pięknem”, a teraz miał ją gdzieś? Poczuła narastającą furię.
- I dobrze, bo nie powinno – oświadczyła, znów się odwracając, lecz ponownie nie zdążyła postawić nawet jednego kroku w stronę drzwi.
- Powiedz mi, Caroline... - Odstawił kieliszek na stolik i zbliżył się do niej. - Dlaczego miałbym ci pomóc?
Prychnęła, prawie nie dając wiary jego bezczelności. Ta rozmowa zdecydowanie schodziła na dziwne tory. Zupełnie inne niż przewidywała idąc tutaj.
- Kto ci powiedział, że potrzebuję pomocy? A już zwłaszcza twojej? - spytała buntowniczo.
- Wybacz, musiałem źle odczytać twoje zamiary. W takim razie będę zmuszony prosić cię o opuszczenie tej posiadłości – powiedział, a z jego twarzy nie mogła niczego wyczytać. Niespodziewanie złapał ją za ramię i pociągnął brutalnie w stronę drzwi.
- Puść mnie – wysyczała, usiłując wyrywać się z jego uścisku. - Znam drogę do drzwi.
- Nie wątpię – syknął jej prawie do ucha, puszczając równie brutalnie.
Obdarzyła go piorunującym spojrzeniem i ruszyła w stronę drzwi. Przystanęła jednak parę kroków od progu.
- Jak to jest, że kiedy mam ochotę wysłać cię na księżyc, to zdajesz się mieć obsesję na moim punkcie, a kiedy mogę czegoś potrzebować, to nagle nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego? - Wiedziała, że może prosić się o przyspieszoną śmierć, ale nie za bardzo ją to obchodziło. Po prostu nie mogła się powstrzymać.
Sama była też nieco zdziwiona tym, co powiedziała. Czy naprawdę choć przez chwilę dopuściła do siebie myśl przyjęcia od niego pomocy? Nie była przecież aż tak zdesperowana.
A może i była?
Zresztą, nie powinna się tym przejmować. Jeśli Bonnie twierdziła, że nie było sposobu na powstrzymanie procesu degeneracji jej zdrowia psychicznego, to naprawdę nie było to możliwe. Jednakże mały głosik w środku prosił o to, by chwytała się ostatniej deski ratunku, by pozwoliła sobie samej żywić nadzieję. By pozwoliła sobie samej na ratunek. W końcu już raz uratował jej życie, dlaczego nie umożliwić mu zrobienia tego ponownie?
- Więc przyznajesz, że potrzebujesz mojej pomocy? - spytał, opierając się nonszalancko o ścianę.
- Jesteś popieprzony, wiesz o tym? - Czasem miała ochotę, żeby jej usta pytały się jej o zdanie, zanim pozwolą słowom opuścić na dobre struny głosowe.
- Nic nie przychodzi łatwo, kochanie. - Jego jedyną reakcją był nieznaczny uśmiech. Wciąż nie miał ochoty jej zabić. A przecież sama się o to prosiła.
Prychnęła, kręcąc w bezsilności głową. Powinna już stąd wyjść. Wiedziała to doskonale, ale zanim zdążyła przekształcić myśl w czyn, Klaus kontynuował swoją wypowiedź.
- Mogę zaoferować ci pomocną dłoń – powiedział, odrywając się od ściany i podchodząc do niej bliżej. Nie powinna była słuchać takich propozycji wychodzących z jego ust. Po pierwsze, to nie mogło wróżyć niczego dobrego. A po drugie, przyszła tu, by wygłaszać oskarżenia, może trochę zmieszać go z błotem, a wyjdzie na to, że będzie prosić go o pomoc? Właściwie, już to zrobiła. Miała ochotę załamać ręce sama nad sobą.
Naprawdę chciała odwrócić się i wyjść, zanim zdążyłby powiedzieć coś jeszcze, ale nadzieja, którą tak desperacko pragnęła żywić, nie pozwoliła jej opuścić pomieszczenia. Głupie, naiwne uczucie, które jednak raz zawładnąwszy jej sercem nie chciało zarządzić odwrotu, mimo że bardzo tego chciała.
- Oczywiście nie za darmo. - W jego głosie pojawiła się prawie odwieczna, złowróżebna nuta. Caroline miała ochotę się roześmiać. Oczywiście, czego innego mogła się po nim spodziewać? Może przeszła mu obsesja. A może po prostu uraziła go ostatnią manipulacją. Ale jak można było urazić kogoś, kto nie żywił żadnych pozytywnych uczuć? Została jednak na miejscu, właściwie z czystej ciekawości. - Chciałbym, żebyś pomogła mi w pewnej wycieczce. Z pożytkiem dla ciebie i całego miasta.
- Jasne, oczywiście uwierzę, że robisz coś z pożytkiem dla kogokolwiek, kto nie jest tobą – powiedziała z sarkazmem. - Dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam.
Zabiła w zarodku wszystkie nieliczne podszepty, które błagały ją o podjęcie próby ratowania własnego życia. A przynajmniej starała się je zabić, bo niektóre były bardzo żywotne.
- Zastanów się nad tym dobrze, Caroline – dodał Klaus, niezrażony jej odmową. - Możesz nie mieć takiej drugiej okazji.
Po czym odwrócił się na pięcie i odszedł, znikając po chwili w głębi domu, zostawiając ją stojącą niedaleko progu, prawie całkowicie przekonaną, że podjęła słuszną decyzję.

Wracała do domu szybkim ludzkim tempem, nie wykorzystując jednak wampirzych możliwości. Różne emocje mieszały się w jej sercu – irytacja przechodziła w gniew, a pewność w zwątpienie.
Gniew i irytacja skierowane były zarówno do niej samej, jak i do Pierwotnego. Nie powinna była tu w ogóle przychodzić, mogła przecież być pewna na sto procent, że nic dobrego z tej wizyty nie wyniknie. Nie wynikło też co prawda nic złego, ale zasiało w jej głowie wątpliwości i możliwość wyboru, nad którym wolałaby nie musieć się zastanawiać. Była wściekła także na niego, za to, że w ogóle coś takiego jej proponował. Był przecież wrogiem całego Mystic Falls, i tego powinni się trzymać. Co z tego, że miał na jej punkcie jakąś niezdrową obsesję? Albo i już nie miał, nie była w stanie zrozumieć, co działo się w jego skamieniałym sercu – jeśli w ogóle je miał. Nie powinien jej czegoś takiego proponować. Po prostu nie powinien.
Początkowa pewność coraz bardziej topniała, zastępowana wątpliwościami. Czyż razem z Bonnie nie postanowiły, że zrobią wszystko, co będzie potrzeba, żeby spróbować ją ocalić? Cóż jednak znaczyło to „wszystko”? Istniały przecież pewne granice i Caroline była pewna, że przyjęcie propozycji Klausa przekraczałoby je wszystkie.
Jednocześnie zastanawiała się nad jego słowami. Z pożytkiem dla ciebie i całego miasta. Mógł powiedzieć ostatnie słowa tylko po to, by przystała na jego propozycję, Klaus jednak nie był raczej z gatunku tych, co to rzucali słowa na wiatr. A jeśli mówił prawdę... to czy nie powinna się zgodzić? I czego mogło to dotyczyć? Czyżby Mystic Falls znowu coś zagrażało? Nie byłoby to nic dziwnego, w końcu rzadko kiedy to miasto było bezpieczne.
Zatrzymała się po pewnym czasie, starając się wyciszyć. Dość, powiedziała sobie w myślach, podjęłaś jedyną słuszną decyzję.
To była przecież tylko czysta manipulacja, jego często stosowana zagrywka. Nie pozwoli, żeby wykorzystywał ją do swoich własnych, haniebnych i złowieszczych planów. A poza tym, nie miała nawet pewności, czy byłby w stanie jakoś jej pomóc. Przecież jej jasność umysłu mogła być naprawdę zbiegiem okoliczności.
Dosyć tego. Nie będziesz już do tego wracać.
Pomyślawszy te słowa uśmiechnęła się sama do siebie i ruszyła w dalszą drogę. A przynajmniej miała taki zamiar, bo w tym samym momencie straciła kontakt z rzeczywistością.

- Przepraszam, co pani robi?
Podniosła nieprzytomnie głowę. Co się, do jasnej cholery, właśnie stało?
- Ja... - Wstała z klęczek, skupiając wzrok na mówiącej do niej kobiecie. Co robiła na kolanach na ziemi, bazgrząc permanentnym markerem po korze? - Przepraszam, już sobie pójdę...
Potknęła się o wystający korzeń, gdy skierowała się w stronę ulicy. Nagle dotarło do niej, że pora dnia zmieniła się diametralnie. Wychodziła z posiadłości Mikaelsonów, gdy dopiero zaczynało świtać. Tymczasem dzień zdążył minąć i chylił się właśnie ku upadkowi, ustępując miejsca zapadającemu zmrokowi.
- Mój długoopis! - rozdarło się stojące nieopodal drzewa trzyletnie dziecko, wybuchając gwałtownym płaczem. Caroline spojrzała na niego rozbieganym wzrokiem, później zerknęła na marker, na sztywnych nogach podeszła do malucha i oddała mu przedmiot. Dziecko wręcz wyrwało długopis z jej dłoni i uciekło do matki, która obdarzała wampirzycę serią nieufnych spojrzeń. Caroline odwróciła się i znów kontynuowała marsz w stronę ulicy, usiłując zrozumieć, gdzie się znajduje. Potrzebowała długich kilku minut, podczas których zatrzymała się na skraju drogi, czując na sobie uważne spojrzenie kobiety, by rozeznać się w okolicy. Znajdowała się w zupełnie innej części Mystic Falls niż jej dom czy też posiadłość Salvatore'ów bądź Pierwotnych.
Nie miała pojęcia, co tu robiła. Nie miała pojęcia, jak się tu znalazła. Nie miała pojęcia, co robiła przez cały dzień.
Stanęła na środku drogi, gdy nagle zobaczyła jakiś czarny ślad na drodze. Ślad po markerze. Podążyła wzrokiem po wąskiej czarnej linii. Ślad ciągnął się po asfalcie, by później skręcić w stronę podjazdu jednego domu i zginąć między krzakami.
Nie była to po prostu linia. Każda prowizoryczna linijka składała się z jakichś fantazyjnych, nieznanych jej znaczków.
Nad prawą brwią znalazła jakieś zadrapanie z prawie zaschniętą krwią. Innych ran nie szukała, była zbyt otumaniona, by choć czuć jakikolwiek ból. Podążyła niezbyt świadomie po czarnym śladzie, później skręciła w krzaki, tam, gdzie szlak się urywał. Zauważyła głębokie wyszczerbienie na korze najbliższego drzewa, które jeszcze nie zdążyło zasklepić się żywicą. Ścieżka prowadząca za najbliższy dom wyglądała, jakby przeszło po niej pijane szałem stado słoni.
Czując dziwną pustkę w sensownej części umysłu podążyła niczym zombie wydeptanym traktem, pokluczyła wąskimi uliczkami, z których większość nosiła dziwne ślady zniszczenia i osobliwych znaków malowanych na drzewach, asfalcie, a nawet fasadach domów. Nie zastanawiała się nawet nad tym, gdzie idzie, zbyt dużo nagabujących myśli, których nawet nie próbowała powstrzymać, zajmowało tą część umysłu, która już dawno przestała zakrzątać się sensownością. Bez refleksji na temat tego, co zobaczyła, dotarła do domu.
W środku było ciemno, pusto i głucho. Udała się od razu do łazienki, zrzuciła ubrania i weszła pod prysznic. Odkryła na swoim ciele liczne otarcia i siniaki, lecz inna rzecz uaktywniła jej mózg. Ręce do łokci, nogi i brzuch pokryte były tymi samymi znaczkami, jakie odkryła na ulicy.
Przyszła chwila kolejnego załamania. Zwinęła się w kłębek w kącie kabiny prysznicowej, już nawet nie mogąc zdobyć się na szloch. Woda spływała strumieniami na różne strony, wylewając się na podłogę, czego Caroline nawet nie zauważyła.
Dużo czasu zajęło jej pozbieranie się do kupy. Głęboka rozpacz wepchnęła ją na dno całkowitego załamania. Walczyła o to, by wstać na nogi, wyjść spod prysznica, zrobić coś ze sobą.
Wstała i opuściła kabinę tak gwałtownie, że zasłona spadła na podłogę. Nie zamierzała poddać się bez walki. Nie zamierzała dać przyzwolenia na pogrążenie się w bezdennej otchłani rozpaczy. Zamierzała za to tak jak tonący złapać się brzytwy, nawet jeśli brzytwa ta mogła zostawić ją jeszcze bardziej poharataną.
Bez zastanowienia wcisnęła ubranie na mokre ciało i wyszła z domu, podobnie jak poprzedniej nocy, w tym samym kierunku, jednakże w zupełnie innym nastroju. Z zadziwiająco czystym mózgiem.
Chciała załatwić to jak najszybciej, zanim zmieni zdanie.
Nagle coś jednak zatrzymało ją w miejscu. Z chaotycznych obrazów, które docierały do jej jaźni od czasu powrotu do normalności, cokolwiek to w jej przypadku mogło znaczyć, jej mózg wydobył parę scen, przetworzył i skompletował pewną wizję. Potrzebowała jedynie kilku sekund, by ją zrozumieć. Gdy już jej się to udało bez chwili namysłu zmieniła kierunek marszu i włączyła wampirze tempo, modląc się w duchu o to, by udało jej się zdążyć na czas.

Komentarz odautorski: I jest, pierwsze pojawienie się pana K. Z dedykacją dla tych, którzy czekali na ten rozdział - przede wszystkim dla Cheyennesis (tak wiem, robię się nudna, ale musisz mi to wybaczyć) i Thalii.
Wybaczcie błędy, sprawdzane bardzo szybko.
Wszystkie zaległości nadrobię do poniedziałku, obiecuję!
Do napisania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz