Biegła. Nie czuła już
nóg.
Biegła. Odwracała się
co chwilę, prawie czując powiew jego oddechu na swoich plecach.
Biegła. Zdawało jej
się, że to trwa już wieczność. Że nigdy nie będzie mogła się
zatrzymać.
To był las? Czy miasto?
Świat zbyt szybko przelatywał obok.
Potknęła się o coś.
To nie była kłoda.
Podniosła się na nogi,
lecz nie zdążyła kontynuować biegu. Świst w powietrzu.
I krzyk.
- Caroline!
Każdy oddech rozsadzał jej
klatkę piersiową. Czyżby tym razem się nie obudziła?
- Caroline!
Czuła, jakby coś rozrywało
ją od środka. Nie mogła drgnąć, by nie poczuć rozszarpywanej
tkanki.
- Bonnie... - wyszeptała,
zdając sobie sprawę, gdzie jest. Świat powoli nabierał konturów,
ale ból nie ustawał.
Starała się wstrzymać
oddech, lecz płuca jak na złość cały czas żądały większej
ilości tlenu.
- Nie... nie ruszaj się...
- Usłyszała przerażony szept Bonnie. Widziała nad sobą jej
drżące ręce.
Płytkie oddechy nie
zadowalały płuc, jednocześnie nie powstrzymując bólu. Nie mogła
ocenić, czy to było jeszcze gorsze niż poparzenia słoneczne z
poprzedniej nocy, nie była nawet w stanie myśleć. Znów poczuła
gorące łzy płynące po twarzy.
- Zaraz... to wyjmę...
- Co wyjmiesz? -
wychrypiała, usiłując podnieść się z pozycji leżącej. To nie
był dobry pomysł, ból ścisnął całą prawą stronę jej klatki
piersiowej. Czuła przemieszczające się pod skórą odłamki.
- Nie ruszaj się! - Krzyk
Bonnie zabolał, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Oddechy stały się coraz
bardziej chaotyczne, a ból jeszcze większy.
- Zatrzymaj... to... -
wyszeptała, z bólu wyginając ciało w łuk i zamykając oczy,
starając odciąć się od rzeczywistości. Cierpienie nie znało
jednak granic i nie pozwoliło jej stracić kontaktu z otoczeniem,
rozkoszując się jej bólem.
Bonnie trzęsły się ręce,
gdy pochylała się nad Caroline. Przez głowę przemknęło jej
szybkie wspomnienie rozmowy z Eleną, kiedy przyjaciółka
opowiadała, jak wyciągała odłamki drewnianego pocisku ze Stefana.
Teraz czarownica znalazła
się w tej samej sytuacji. Nie wiedziała jednak, jaka broń
znajdowała się w ciele Caroline, nie miała nawet pojęcia, jak
blisko serca umieściły się odłamki, które dodatkowo ciągle się
przesuwały. Nie chciała użyć magii, bo nie była pewna, czy nie
wywołałaby rykoszetu w stronę życiodajnego organu.
Nie wiedziała, co robić.
Odsunęła koszulkę
przyjaciółki. Widziała przemieszczające się pod skórą,
szczególnie w okolicy mostka i obojczyka, drewniane odłamki.
Musiała się pospieszyć.
Spróbowała wyjąć odłamki
palcami, ale zachowywały się jak żywe, uciekając w prawą część
klatki piersiowej. Caroline była bliska wycia z bólu.
Bonnie uspokoiła swój
oddech i zamknęła oczy. Musiała zaryzykować.
- Quod factum potest
infectum – wyszeptała, przywołując swoją moc. - Audire ad me!
Zapadła cisza. Bonnie
przestała słyszeć nawet urywanych oddechów przyjaciółki. Z
trwogą otworzyła oczy, by ujrzeć zakrwawione odłamki leżące na
podłodze. Caroline nie było w pokoju.
Noc była piękna, jasna i
przejrzysta jak nigdy. Caroline jednak nie miała już zamiaru
podziwiać jej uroków. Klęczała na ganku, obejmując się
ramionami, jakby tym gestem mogła obronić się przed wszystkimi
niebezpieczeństwami. Zimny wiatr chlastał ją po twarzy, gdy
wypełniała płuca powietrzem. Można było pomyśleć, że wampiry
nie potrzebują powietrza. Dlaczego więc jej organy przypominały
sobie o tym, co kiedyś uważały za niezbędne, właśnie wtedy, gdy
nie mogła im tego dostarczyć?
Czuła tępy, pulsujący ból
blisko serca. Rany po odłamkach nie miały zamiaru zagoić się w
zwykłym, wampirzym tempie.
- Dlaczego? - krzyknęła
przed siebie, kierując pytanie do tych, które postanowiły
zniszczyć jej życie. - Dlaczego mi to robicie?
Nie zwracała już nawet
uwagi na lecące z oczu łzy. Jeśli miały na to ochotę, niech
płyną – może zabiorą z sobą trochę bólu.
Usłyszała za sobą dźwięk
otwieranych drzwi, a po chwili poczuła czyjeś ramiona, zamykające
ją w uścisku.
- Dlaczego wybrały akurat
mnie? - wyszeptała.
- Nie wiem – odpowiedziała
cicho Bonie, zgodnie z prawdą. - Naprawdę nie mam pojęcia.
- Miały przecież tak
szeroką możliwość wyboru – kontynuowała Caroline. - Nikt nie
byłby w stanie obronić się przed mocą tylu czarownic. Dlaczego
nie wybrały Pierwotnych? Albo choćby Damona?
Bonnie prawie się
uśmiechnęła, wyobrażając sobie reakcję starszego Salvatore'a,
gdyby usłyszał te słowa.
- Wyobrażasz sobie, co
któreś z nich mogłoby zrobić będąc w takim stanie? - spytała,
starając się logicznie rozumować i znaleźć jakieś wyjaśnienie.
- Wymordowaliby pół Mystic Falls. Albo i całe – dodała z
przekąsem.
Caroline podniosła na nią
wzrok.
- Czarownicom nie zależy na
ludziach – mruknęła ponuro. - Wczoraj o mało co nie zmusiły
mnie do zabicia człowieka.
- Co? - Bonnie zmarszczyła
brwi, a w jej oczach pojawiło się niedowierzanie. Caroline
westchnęła i opowiedziała jej wydarzenia poprzedniego dnia.
Bonnie nie wiedziała, jak
powinna to skomentować. Nie miała nawet pojęcia, co o tym sądzić.
- Przykro mi, ale twoje
czarownice nie są tak święte, jak uważasz, Bonnie – stwierdziła
stanowczo Caroline, podnosząc się z podłogi ganku. - I patrząc na
Esther... nigdy nie były.
Odwróciła się i weszła
do domu, zostawiając Bonnie samą, wpatrującą się pustym wzrokiem
w ciemną noc.
***
- Pójdę z nimi porozmawiać
– oświadczyła Bonnie, wchodząc do kuchni, ku swojemu zaskoczeniu
zastając tam nie tylko Caroline, ale także szeryf Forbes. Caroline
rzuciła jej spłoszone spojrzenie.
- Z kim? - spytała z
ciekawością Liz. Rzuciła Bonnie przelotne spojrzenie, uśmiechając
się do niej. Szeryf jak zwykle w biegu pochłaniała śniadanie,
które przygotowała jej ostatnio dziwnie nadopiekuńcza córka.
- Balu na koniec szkoły –
wcięła jej się w zdanie Caroline. Bonnie spojrzała na nią z
wdzięcznością. Jej mózg był zbyt wyczerpany, by szybko stworzyć
jakieś dobre wytłumaczenie. - Nie mogą się dogadać co do tego,
który z nich weźmie Elenę.
- To chyba proste, prawda? W
końcu tylko jeden z nich uczęszcza do liceum. - Szeryf uśmiechnęła
się do przyjaciółek, pożegnała się i wyszła z domu.
- Musisz najpierw się
wyspać. – Przypomniała czarownicy Caroline, gdy usłyszała
trzaśnięcie drzwi samochodu matki.
- Nie trzeba, wyśpię się
jak wrócimy – zbagatelizowała Bonnie. Naprawdę potrzebowała
dowiedzieć się wielu rzeczy. Nie spodziewała się otrzymać
odpowiedzi na pytanie „dlaczego”, a tym bardziej nie oczekiwała
pomocy. Musiała jednak spróbować.
Bo przede wszystkim chciała
zrozumieć dlaczego, co było najbardziej nielogiczne, naraziły na
śmierć człowieka. One, strażniczki natury. Strażniczki
uciśnionych. Strażniczki porządku w przyrodzie.
- Idę z tobą. - Caroline
nie musiała długo się zastanawiać. Mogła albo pójść z Bonnie,
albo udać się do szkoły, co było najbardziej surrealistycznym
pomysłem ze wszystkich, albo odwiedzić Elenę bądź Matta. Jednak,
jako że nigdy nie umiała kłamać, obydwoje domyśliliby się, że
coś było mocno nie tak. A rzeczami, których najbardziej chciała
uniknąć, były właśnie pytania.
Bez zbędnego ociągania się
wyszły z domu i ruszyły na piechotę. Cisza spokojnych uliczek
Mystic Falls była zadziwiająca. Całkiem jakby to miasto nie miało
niczego do ukrycia. Jakby było całkowicie niewinne.
Skręciły w drogę na
skróty, wąski chodniczek przebiegający między dwoma domami.
- Pamiętasz to? - Bonnie
uśmiechnęła się z lekką nostalgią, wskazując palcem budynek
znajdujący się odrobinę za nimi. Caroline odwróciła się, nie
przestając iść. - Bawiliśmy się tam, kiedy byliśmy dziećmi.
Kiedy jeszcze...
Nie dokończyła, bo
Caroline potknęła się o coś i wylądowała na twardym betonie.
- W porządku? - spytała
Bonnie, podnosząc ją z ziemi.
- Jak jeszcze raz usłyszę
to pytanie... - zaczęła Caroline, ale przerwała, widząc
przerażenie w oczach przyjaciółki. - Co...?
Pytanie zamarło jej na
ustach, kiedy podążyła za spojrzeniem czarownicy.
Na ścieżce przed nimi
leżał człowiek.
To nie była kłoda.
Oddech Caroline wyraźnie
przyspieszył.
Martwy człowiek.
Ludzkie ciało, leżące
na gruncie.
Trup był świeży, pokryty
licznymi ranami ciętymi, przypominającymi ślady po pazurach.
Jej ręce, całe we krwi.
Otwarte oczy wpatrywały się
pusto w niebo.
- Bonnie... Ja... ja to
widziałam – wyszeptała Caroline, odsuwając się od ciała.
- Co? - Przyjaciółka wciąż
nie mogła wyjść z szoku. Żyła w Mystic Falls od urodzenia, od
ponad roku znała prawdziwą naturę wielu mieszkańców miasteczka,
wiedziała jednak, że nigdy nie przyzwyczai się do ciągłych
zbrodni, jakie się tu zdarzały.
- Widziałam to w koszmarze
– wyjaśniła Caroline, nie mogąc oderwać wzroku od ciała. -
Boże, Bonnie... A jeśli to ja go zabiłam?
Bonnie wreszcie spojrzała
na wampirzycę, w której oczach czaił się tylko lęk. Pokręciła
gwałtownie głową.
- To niemożliwe.
Usłyszałabym, jak wychodzisz, wiedziałabym to... Poza tym to była
tylko wizja, skąd wiesz, że to akurat był taki mężczyzna? Wielu
tu takich... - dokończyła z małą pewnością w głosie.
Caroline spojrzała na nią
sceptycznie.
- Wielu
stupięćdziesięciocentymetrowych Azjatów? - spytała z sarkazmem w
głosie, którego drżenia nie mogła ukryć.
- Nie o to mi chodziło –
mruknęła, wyciągając z kieszeni telefon.
- Nie możesz mieć pewności
co do niczego. Co... co jeśli na dodatek zmieniam się teraz w
Alarica?
Bonnie stanęła między
przyjaciółką a martwym mężczyzną, zmuszając ją do spojrzenia
sobie w oczy.
- Nie zamieniasz się w
Alarica. Ten facet zginął najwyżej godzinę temu, a wtedy jadłaś
śniadanie z szeryf Forbes – powiedziała stanowczo.
- Skąd wiesz? - spytała
niepewnie Caroline. Ulga zaczynała powoli rozchodzić się po całym
jej ciele.
- Wiedźmia intuicja. -
Bonnie wzruszyła ramionami, po czym zmarszczyła brwi. - Przeżyłaś
już wcześniej coś takiego?
- Masz na myśli, czy
martwiłam się o to, czy może przypadkiem kogoś nie zabiłam? -
Tym razem w głosie Caroline brzmiało tylko rozdrażnienie.
- Mam na myśli, czy
wiedziałaś o czymś, co miało dopiero się wydarzyć? - wyjaśniła
Bonnie, usiłując nie odpowiadać na rozdrażnienie irytacją.
Caroline zastanowiła się
przez moment.
- Tak – odpowiedziała
ostrożnie, przypominając sobie informację zasłyszaną
poprzedniego dnia w radiu i dziwne uczucie, którego wtedy
doświadczyła. - To coś oznacza? - spytała sceptycznie.
- Mam pewną teorię –
odpowiedziała wymijająco Bonnie, podając Caroline telefon. -
Zadzwoń do szeryf i idziemy.
Caroline zamrugała, lecz
wypełniła polecenie, podając matce dokładną lokalizację ciała
i obiecując, że porozmawiają o tym dogłębniej wieczorem, po czym
rozłączyła się i pobiegła za odchodzącą już Bonnie.
- Zdradzisz mi ją, czy
wolisz zachować tę informację dla siebie? - spytała, doganiając
przyjaciółkę.
- To nie kara, to dar –
odpowiedziała Bonnie, a na jej twarzy malował się lekki uśmieszek.
- Dar? Jesteś pewna, że
dobrze się czujesz? - Caroline nie ukrywała irytacji. Bonnie
zatrzymała się nagle i obróciła w stronę wampirzycy.
- Widzisz przyszłość,
Caroline – powiedziała, a w jej oczach błyszczała ekscytacja.
Caroline przetrawiła tą
informację, by po chwili wybuchnąć:
- Przecież to niczego nie
zmienia! To mnie i tak kiedyś zabije, i to i tak jest karą, tylko w
nieco bardziej wysublimowanej formie! Karą, która może uratować
życie paru ludziom, jeśli umiałabym ją w ten sposób wykorzystać,
i to by było na tyle z tego „daru”! Twierdzisz tak tylko
dlatego, że chcesz usprawiedliwić swoje wiedźmy – rzuciła
oskarżycielsko, podnosząc głos.
Bonnie zmrużyła oczy,
słysząc wyraźne oskarżenie. Widzenie przyszłości było darem,
jakby na to nie spojrzeć, jednak musiała przyznać Caroline rację.
To niczego nie zmieniało. Gdyby kończyło się na wizjach, wtedy
można byłoby to zaakceptować i nauczyć się z tego korzystać.
Ale tu przecież nie chodziło tylko o wizje, które nawet w
przyjętej powszechnie formie nie istniały. I tak czy siak, skończy
się źle, na zatraceniu własnej świadomości i obłędzie.
Wiedziała o tym doskonale, nawet wyczuwała to swoją „wiedźmią
intuicją”.
- Przepraszam, poniosło
mnie – powiedziała, przyznając się do błędu. - Nie powinnam
tego mówić.
- Zresztą, według tej
„przyszłości” ja nie mam przyszłości, więc nikomu bym życia
nie uratowała – mruknęła Caroline, stwierdzając znaną im obu
oczywistość.
- Nie pomyślałam o tym,
przepraszam – powtórzyła Bonnie, kładąc nacisk na słowo
„przepraszam”. - Ale nie widzisz przecież swojego końca.
- Ale wiem, że gdzieś tam
jest – odpowiedziała ponuro Caroline, a po jej ciele przeszedł
dreszcz, gdy przed oczami przemknęły jej sceny ze snów.
Resztę trasy pokonywały w
milczeniu, ciężkiej ciszy wiszącej między nimi.
Caroline zastanawiała się
nad tym, co przed chwilą usłyszała. Wizjonerstwo nie byłoby takie
złe. Mogłaby na przykład przewidzieć zbliżające się trendy w
modzie i zawsze wywoływać zazdrość w oczach rówieśniczek.
Naprawdę tylko to
przyszło ci do głowy? Pomyślała
z rozgoryczeniem, wywracając oczami.
Myśląc nad tym poważnie
rozumiała wszystkie zalety przewidywania przyszłości. Mogłaby
ratować ludziom życie. Być ich bohaterem.
Gdyby to były tylko wizje,
nie miałaby nic przeciwko. Gdyby tylko nie wiązały się z
przerażającym bólem, nie protestowałaby.
Z tym, co działo się
teraz, nie dało się żyć. Bojąc się nocy, każdego zamknięcia
powieki. Będąc niezdolną powstrzymać snu. Lękając się, czy
obudzi się następnego ranka w jednym kawałku. A jednocześnie
obawiając się o własne zdrowie mentalne.
Nie, zdecydowanie nie była
skłonna oddać własnego życia za co najwyżej paru ludzi, których
nawet nie znała. Gdyby jeszcze była pewna, że nie będzie gorzej.
Że zachowa zdrowe zmysły. Że nie obudzi się pewnego ranka z
kołkiem w sercu. Cóż, i tak się w tym stanie nie obudzi, bo
będzie już martwa, ale właśnie o to jej chodziło. Była jednak
pewna czegoś wręcz przeciwnego. Że będzie coraz gorzej. Że w
końcu straci zdrowe zmysły. Że pewnego dnia po prostu się nie
obudzi.
A może byłoby to najlepsze
rozwiązanie? Może powinna pomyśleć nad poświęceniem się dla
ludzkości?
Parę scen przemknęło
nagle przed jej oczami z prędkością światła. A później
nastąpiła eksplozja.
Drzewo. Ten liść...
Zapomnij, nieważne. A tamten kamień? Okrągły, szarobury. Rzuć
nim w coś. Ale po co? Tamta strona ulicy. Brukowany chodnik. Kiedy
położyli tam asfalt? Dziwne kropki... Czarna plama. Wylany sok? Być
może. Chłopak z piątki powinien to wiedzieć. Piątka... Krzywo
przywieszona. Zawsze tak wisiała, czy to wiatr ją zmienił? Wiatr i
tamten samochód... Dziwne połączenie. Co robią razem na tamtej
drodze? Może powinnaś wejść pod ten samochód? Krwawa plama na
jezdni... Lubisz przecież krew. Pełen bukiet smaków i zapachów.
Tak jak lubisz.
- Poczekaj tu na mnie.
Caroline zamrugała
gwałtownie, ledwo utrzymując się na nogach. Co to miało być?
Rozejrzała się dokoła.
Stała niedaleko miejsca spalenia stu czarownic, ich oficjalnej
siedziby w Mystic Falls. Bonnie zniknęła wewnątrz, zostawiając ją
przed budynkiem.
Od początku tej historii
zastanawiała się, czy nie przesadza, gdy w jej głowie tak często
pojawiało się słowo „obłęd”. Teraz już wiedziała, że nie
była to przesada. Przed chwilą straciła całkowitą kontrolę nie
tylko nad swoimi ruchami – bo nawet nie wiedziała, że się
przemieszcza – ale także myślami. Nie była w stanie ich
zatrzymać ani zmienić ich toru. Biegły swoim rytmem, nie pytając
jej o zdanie, przelatując przez jej mózg falami, dziwnymi,
nieskładnymi impulsami.
Swego czasu, przy okazji
filmu „Weronika postanawia umrzeć”, razem z Eleną
zainteresowały się chorobami psychicznymi. Ludzie tracili kontrolę
nad własnymi myślami, czynami, odruchami. W skrajnych przypadkach
tracili kontakt z rzeczywistością. Caroline nie wiedziała, czy u
niej przebiegało to podobnie, czy w ogóle powinna to porównywać.
Czy myśli ludzi psychicznie chorych też stanowiły zlepek
bezładnych skojarzeń, tworząc dziwny, bezsensowny ciąg,
pozbawiony jakiejkolwiek logiki? Czy tak właśnie wyglądał
prawdziwy obłęd? Ale może na próżno doszukiwała się
podobieństw do czegoś, co istniało w realnym świecie. Przecież
za jej stan nie była odpowiedzialna biologia, lecz banda martwych
czarownic. Kto mógł przewidzieć, co przyjdzie im do głowy?
Roześmiała się w głos.
Przez całe życie sądziła, że nie ma w niej nic głębokiego. Że
ma w sobie dużo egoizmu. Później to się zmieniło, choć cały
czas czuła, że czegoś jej brakowało. Teraz miała dowiedzieć
się, czego.
Zdrowia psychicznego.
A gdyby tak podpalić ten
cholerny budynek? Pogrzebać jej oprawczynie po raz drugi?
Genialny pomysł,
Caroline.
Zamknij się.
Początki schizofrenii?
Mogłabyś się
przymknąć?
Wydała z siebie coś na
kształt prychnięcia pomieszanego z parsknięciem. Teraz
konwersowała sama ze sobą. Czarownice szybko działały.
Usiadła na ziemi pod
drzewem, czekając na powrót Bonnie, pozwalając głosom w jej
głowie toczyć wewnętrzną walkę. Poddając się.
Bonnie szła powoli w stronę
piwnicy, wolniej niż zwykle. Zdawało jej się, że ciemność wokół
również była większa, a powietrze gęściejsze. Cóż może
zdziałać wyobraźnia... A przynajmniej chciała wierzyć, że to
tylko wyobraźnia.
Zeszła na dół. Powietrze
zawirowało. Czarownice raczej nie cieszyły się na jej widok. Cóż,
nic dziwnego.
- Nie przyszłam tu, by
prosić was, byście przestały robić to, co robicie – powiedziała
stanowczo w przestrzeń. Powietrze uspokoiło się, co znaczyło, że
jej słuchały. - I tak wiem, że nie posłuchałybyście.
Usłyszała dziwne,
przytłumione śmiechy. Jasne, że by nie posłuchały.
- Chciałam jedynie spytać,
dlaczego – kontynuowała, niezrażona. Śmiechy ucichły,
niezastąpione jednak przez żadną odpowiedź. - Pomóżcie mi
zrozumieć – poprosiła, zaciskając ręce w pięści.
Cisza zawisła w powietrzu.
Żaden podmuch nie usuwał nagłej stęchlizny, której zapach
rozszedł się w ułamku sekundy, utrudniając oddychanie.
- Proszę – dodała. -
Dlaczego robicie to komuś, kto w ogóle na to nie zasłużył?
Cisza.
- Przecież te wizje...
jeśli to w ogóle są wizje... nikomu na nic się nie przydadzą,
jeśli doprowadzą Caroline do obłędu czy śmierci.
Cisza. Postanowiła
zaryzykować.
- Dlaczego nie zależy wam
na ludzkim życiu?
Nagle wiele głosów
odezwało się naraz. Nie mogła odróżnić prawie żadnych słów,
zdołała usłyszeć jedynie „zrozumieć”, a później nagle
wszystko ucichło. Zapanowała cisza, zaś po sekundzie zerwał się
gwałtowny wiatr, który naciskał na Bonnie z taką siłą, że
musiała stamtąd uciec. Wypadła na świeże powietrze, oglądając
się za siebie z wyrzutem.
- Wielkie dzięki za pomoc!
- krzyknęła, i tym razem nie uzyskując żadnej odpowiedzi.
Zniechęcona odwróciła się w stronę siedzącej pod drzewem
przyjaciółki, której od czasu ich rozstania zdecydowanie
powiększyły się cienie pod oczami. Bonnie otworzyła usta, by
spytać, czy wszystko w porządku, ale w ostatniej chwili się
powstrzymała.
Caroline nie potrzebowała
pytać, jak poszło. Cała postawa Bonnie wyrażała porażkę.
- Chodźmy do domu –
powiedziała więc cicho wampirzyca, uśmiechając się słabo.
***
- Nie powinnam wam mówić o
szczegółach śledztwa. - Liz spojrzała przepraszająco na siedzące
obok siebie w salonie Caroline i Bonnie. Caroline wywróciła oczami.
- Mamo... - zaczęła
poważnym tonem, patrząc na matkę z udawaną powagą. - Znalazłyśmy
ciało. Mieszkamy w Mystic Falls. Jesteśmy ponadnaturalne.
Potrzebujesz jeszcze czegoś?
Liz uśmiechnęła się do
nich pobłażliwie, ale zrezygnowała z chwilowego oporu, siadając
obok dziewcząt.
- Z całą pewnością nie
był to atak wampira – zaczęła, patrząc na nie poważnie. -
Ciało nie zostało wyssane z krwi, a przyczyną śmierci wydają się
być rany zadane przez coś w rodzaju pazurów.
- Wilkołak? - Caroline
zmarszczyła brwi.
- Możliwe – przytaknęła
szeryf, jednak jej głos był pełen sceptycyzmu. Caroline szybko
wpadła na to, dlaczego.
- Wilkołaki raczej
zostawiają ciała w częściach, z brakującymi elementami –
stwierdziła, kiwając głową. - A to było tylko... poszarpane.
- Też nas to zastanowiło –
przyznała Liz. - Bierzemy pod uwagę związek z ostatnimi
morderstwami.
- To nie to – powiedziała
szybko Caroline. Nie zdążyła ugryźć się w język.
- A skąd możesz to
wiedzieć? - Liz spojrzała podejrzliwie na córkę. Bonnie
pospieszyła z wyjaśnieniami.
- Caroline chodziło o to,
że nasz morderca ma inny sposób działania. Bardziej... ludzki.
Caroline pokiwała
gwałtownie głową. Tak, przecież dokładnie o to jej chodziło.
Liz jednak nie wyglądała na przekonaną.
- Wiecie, że zgodnie z
prawem mogę was zamknąć na dwadzieścia cztery godziny za
utrudnianie śledztwa? - spytała, zakładając ręce na piersiach.
Caroline zamrugała niewinnie oczami.
- Ależ my nie utrudniamy
śledztwa, staramy się tylko pomóc – stwierdziła z lekkim
oburzeniem.
Liz pokiwała głową, nie
spuszczając z córki podejrzliwego spojrzenia.
- Uznajmy, że wam wierzę.
- W końcu poddała się, wzdychając ciężko. - Przypominam pewnym
osobnikom w tym pokoju, które jeszcze chodzą do szkoły, że jutro
jest poniedziałek. Przydałoby się od czasu do czasu tam pojawić.
Po tych słowach pożegnała
się z dziewczynami i poszła do swojego pokoju. Bonnie od razu
skorzystała z okazji i szturchnęła Caroline w ramię.
- Au – mruknęła bez
cienia emocji w głosie wampirzyca. - Wiem, mam za długi język.
- Co myślisz o szkole
jutro? - spytała niewinnie Bonnie.
- Do balu mamy jeszcze
trochę czasu, możemy sobie jutro darować – odpowiedziała bez
namysłu Caroline.
- Zgadzam się –
odpowiedziała Bonnie, postanawiając nie wymawiać na głos tego, co
pojawiło się w jej myślach. A mianowicie spostrzeżenia, że
przecież jeśli darują sobie jutro, to Caroline już może nie być
w stanie pojawić się w szkole. I to nie tylko na balu.
Po prostu już nigdy.
Po przewertowaniu paru ze
swoich ksiąg Bonnie znalazła zaklęcie, które pozwalało zachować
przytomność ciała i umysłu. Miała zamiar wypróbować go w nocy
na Caroline, żeby powstrzymać ją przed zaśnięciem. Panna Forbes
podeszła jednak do pomysłu sceptycznie.
- Nie obraź się, Bonnie...
- zaczęła ostrożnie, zerkając na rozstawione na podłodze
świeczki. - Ale nie uważasz, że setka martwych czarownic ma nieco
większą moc niż ty?
- Nie uważam –
oświadczyła Bonnie ze śmiertelnie poważną miną, by po chwili
się roześmiać. - Oczywiście, że w starciu z nimi nie mamy
żadnych szans, ale zawsze można spróbować.
Caroline westchnęła,
poddając się. Usiadła obok Bonnie po turecku, przymknęła oczy i
czekała, aż przyjaciółka skończy odmawiać swoją łacińską
litanię.
- Zrobione – oświadczyła
po chwili czarownica, wyraźnie zadowolona z siebie. - Jakby coś się
działo...
- Wiem, wiem, mam cię
budzić. - Caroline wywróciła oczami. Ileż razy już to słyszała?
- Przecież doskonale wiesz, że jak będzie coś się działo, to
zostaniesz obudzona nawet bez mojego świadomego udziału.
Bonnie pokiwała głową,
ziewnęła, a po chwili spała już smacznie, zwinięta na łóżku.
Caroline uśmiechnęła się na widok przyjaciółki wyglądającej
tak słodko i niewinnie, jakby była zwykłą, osiemnastoletnią
nastolatką. Ktoś postronny mógłby się nieźle pomylić.
Caroline wyszła z pokoju i
przeszła na palcach do salonu, nie chcąc wzbudzić podejrzeń
szeryf Forbes. Nie była pewna, czy matka już spała. Usiadła na
kanapie i nucąc sobie cicho jakąś melodię sięgnęła po leżący
na stole szkic albumu ich rocznika. Mieli otrzymać taki pod koniec
liceum, a ona, jako organizatorka wszystkich imprez, miała nanieść
ostateczne poprawki przed jego wydrukiem. Oglądanie starych zdjęć
przywołało na jej twarz prawdziwy uśmiech, którego od paru dni
jej brakowało, a także wesołe wspomnienia. Z czasów, kiedy
jedynym problemem było to, w co ubrać się na potańcówkę, czy
też z kim następnego dnia pójść do łóżka. Pomijając
dojmującego czasem poczucia odrzucenia.
Pokręciła głową. Chciała
myśleć tylko o dobrych stronach przeszłości. Prawie wybuchnęła
śmiechem, gdy ujrzała stare zdjęcie jednego z kolegów.
W jednej chwili wszystko
zaczęło się rozmazywać.
- Nie... Nie, proszę –
jęknęła, lecz nic nie mogła poradzić na to nagłe, ogarniające
wszystkie członki zmęczenie. Jej mózg otuliła gęsta mgła, album
wypadł z rąk.
Lodowate tęczówki. I
błysk skalpela.
Skóra paliła
niemiłosiernie. Wylał na nią całą butelkę werbeny.
Jęknęła. Nie była w
stanie wydać z siebie innego dźwięku.
Usłyszała szczęk
rozrywanych kajdan. Poczuła, że unosi się w powietrzu.
Uchyliła sklejone
zaschniętą krwią powieki. Nad sobą zobaczyła te niebieskie oczy.
Te same... A jednak
inne...
Zerwała się na równe
nogi. Zacisnęła zęby, powstrzymując ból, po czym zdając sobie
sprawę, że nie może włączyć wampirzego tempa z powodu
rozległych poparzeń na wszystkich kończynach – tym razem nie
słonecznych, lecz od werbeny – pokuśtykała do swojego pokoju.
- Bonnie... - wyszeptała do
ucha przyjaciółki, potrząsając nią lekko.
- Co? Gdzie? - Bonnie
zerwała się z posłania, patrząc na nią nieprzytomnie. Dopiero
teraz widać było, jak bardzo brakowało jej snu. Przekrwione oczy
zerknęły na Caroline. - Żyjesz – wymamrotała, po czym wręcz
wbiła twarz w poduszkę.
- Bonnie! - Caroline nie
dawała za wygraną, znów lekko potrząsając czarownicą.
Bonnie jęknęła cicho,
lecz podniosła głowę i spojrzała na nią wyczekująco.
- Pamiętasz, jak mówiłam
ci o tych niebieskich oczach?
Bonnie pokiwała głową,
choć bardzo niewiele do niej docierało. Rozgorączkowana Caroline
nie zwróciła na to uwagi.
- Coś się zmieniło.
Zobaczyłam te same oczy, ale w innej sytuacji... i to nie były te
oczy...
Wzrok Caroline powędrował
gdzieś ponad ramię Bonnie, która nie mogła powstrzymać senności.
Powieki opadły, a głowa przytuliła się do poduszki. I tak nic z
tego nie rozumiała.
- I zobaczyłam koniec... To
nie był mój koniec...
Czy to naprawdę była
przyszłość? Ale może nie powinna się dziwić, w końcu już raz
uratował jej życie.
- Te oczy... Wyglądały
identycznie, ale wiedziałam, że nie należą do tej samej osoby.
Nie miała pojęcia, skąd
brało się to przeczucie, po prostu była tego pewna. Tęczówki jej
oprawcy i wybawcy były takie same co do najdrobniejszego szczegółu,
jednak wiedziała, że ten, który ją wyniósł, nie był tym, który
ją torturował.
- I poznałam je, Bonnie.
Może to szalone, ale...
Spojrzała na przyjaciółkę.
Z jej wpółotwartych ust wydobywała się strużka śliny. Caroline
uśmiechnęła się przepraszająco i wyszła z pokoju, po drodze
zabierając ze sobą kurtkę. Skierowała się do drzwi wyjściowych.
Dlaczego czuła, że musi
teraz wyjść, wypróbować swoją teorię? Nie miała najmniejszego
pojęcia, ale każda komórka jej ciała wypychała ją z domu,
popychając we wiadomym tylko jej kierunku.
Nigdy nie widziała
dokładnie twarzy oprawcy. Nie miała pojęcia, kim mógł być. Za
to w dziwnym świetle, które padało z góry pomieszczenia, w którym
rozgrywał się jej koszmar, ujrzała fragment twarzy wybawcy.
I te oczy... Różniły się
jedynie brakiem tej lodowatości. A to dziwne, bo przecież zazwyczaj
znajdowała to w jego oczach. Lodowatość, dzikość, gniew.
Jednak nie we śnie. Tam
widziała w nich... troskę.
Resztki zdrowego rozsądku
zatrzymały ją na środku drogi i zawróciły. Wpadła do pokoju,
cmoknęła śpiącą przyjaciółkę w policzek, wyszeptała jej do
ucha parę słów i znów jej nie było, ponownie na trasie do swego
przeznaczenia.
Bonnie uniosła głowę,
rozglądając się dookoła w ciemnym pomieszczeniu.
Zdawało jej się, czy
Caroline rzeczywiście była tu przed chwilą? Zdawało jej się, czy
przyjaciółka naprawdę powiedziała, że w razie gdyby nie wróciła,
miała jej szukać u Klausa?
Nonsens. Coś ci się
przyśniło, Bonnie. Śpij dalej, pomyślała,
po czym od razu wykonała własne zalecenie.
Komentarz odautorski:
Siódemeczka. Chyba najdłuższy z dotychczasowych rozdziałów. A w
kolejce następna już ósemka!
Wybaczcie błędy, na pewno się tu gdzieś czające, ale mam
usprawiedliwienie – sprawdzane w gorączce. Takiej dosłownej.
Do napisania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz