piątek, 25 maja 2012

7. I'm being haunted by the future

Biegła. Nie czuła już nóg.
Biegła. Odwracała się co chwilę, prawie czując powiew jego oddechu na swoich plecach.
Biegła. Zdawało jej się, że to trwa już wieczność. Że nigdy nie będzie mogła się zatrzymać.
To był las? Czy miasto? Świat zbyt szybko przelatywał obok.
Potknęła się o coś. To nie była kłoda.
Podniosła się na nogi, lecz nie zdążyła kontynuować biegu. Świst w powietrzu.
I krzyk.

- Caroline!
Każdy oddech rozsadzał jej klatkę piersiową. Czyżby tym razem się nie obudziła?
- Caroline!
Czuła, jakby coś rozrywało ją od środka. Nie mogła drgnąć, by nie poczuć rozszarpywanej tkanki.
- Bonnie... - wyszeptała, zdając sobie sprawę, gdzie jest. Świat powoli nabierał konturów, ale ból nie ustawał.
Starała się wstrzymać oddech, lecz płuca jak na złość cały czas żądały większej ilości tlenu.
- Nie... nie ruszaj się... - Usłyszała przerażony szept Bonnie. Widziała nad sobą jej drżące ręce.
Płytkie oddechy nie zadowalały płuc, jednocześnie nie powstrzymując bólu. Nie mogła ocenić, czy to było jeszcze gorsze niż poparzenia słoneczne z poprzedniej nocy, nie była nawet w stanie myśleć. Znów poczuła gorące łzy płynące po twarzy.
- Zaraz... to wyjmę...
- Co wyjmiesz? - wychrypiała, usiłując podnieść się z pozycji leżącej. To nie był dobry pomysł, ból ścisnął całą prawą stronę jej klatki piersiowej. Czuła przemieszczające się pod skórą odłamki.
- Nie ruszaj się! - Krzyk Bonnie zabolał, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Oddechy stały się coraz bardziej chaotyczne, a ból jeszcze większy.
- Zatrzymaj... to... - wyszeptała, z bólu wyginając ciało w łuk i zamykając oczy, starając odciąć się od rzeczywistości. Cierpienie nie znało jednak granic i nie pozwoliło jej stracić kontaktu z otoczeniem, rozkoszując się jej bólem.

Bonnie trzęsły się ręce, gdy pochylała się nad Caroline. Przez głowę przemknęło jej szybkie wspomnienie rozmowy z Eleną, kiedy przyjaciółka opowiadała, jak wyciągała odłamki drewnianego pocisku ze Stefana.
Teraz czarownica znalazła się w tej samej sytuacji. Nie wiedziała jednak, jaka broń znajdowała się w ciele Caroline, nie miała nawet pojęcia, jak blisko serca umieściły się odłamki, które dodatkowo ciągle się przesuwały. Nie chciała użyć magii, bo nie była pewna, czy nie wywołałaby rykoszetu w stronę życiodajnego organu.
Nie wiedziała, co robić.
Odsunęła koszulkę przyjaciółki. Widziała przemieszczające się pod skórą, szczególnie w okolicy mostka i obojczyka, drewniane odłamki. Musiała się pospieszyć.
Spróbowała wyjąć odłamki palcami, ale zachowywały się jak żywe, uciekając w prawą część klatki piersiowej. Caroline była bliska wycia z bólu.
Bonnie uspokoiła swój oddech i zamknęła oczy. Musiała zaryzykować.
- Quod factum potest infectum – wyszeptała, przywołując swoją moc. - Audire ad me!
Zapadła cisza. Bonnie przestała słyszeć nawet urywanych oddechów przyjaciółki. Z trwogą otworzyła oczy, by ujrzeć zakrwawione odłamki leżące na podłodze. Caroline nie było w pokoju.

Noc była piękna, jasna i przejrzysta jak nigdy. Caroline jednak nie miała już zamiaru podziwiać jej uroków. Klęczała na ganku, obejmując się ramionami, jakby tym gestem mogła obronić się przed wszystkimi niebezpieczeństwami. Zimny wiatr chlastał ją po twarzy, gdy wypełniała płuca powietrzem. Można było pomyśleć, że wampiry nie potrzebują powietrza. Dlaczego więc jej organy przypominały sobie o tym, co kiedyś uważały za niezbędne, właśnie wtedy, gdy nie mogła im tego dostarczyć?
Czuła tępy, pulsujący ból blisko serca. Rany po odłamkach nie miały zamiaru zagoić się w zwykłym, wampirzym tempie.
- Dlaczego? - krzyknęła przed siebie, kierując pytanie do tych, które postanowiły zniszczyć jej życie. - Dlaczego mi to robicie?
Nie zwracała już nawet uwagi na lecące z oczu łzy. Jeśli miały na to ochotę, niech płyną – może zabiorą z sobą trochę bólu.
Usłyszała za sobą dźwięk otwieranych drzwi, a po chwili poczuła czyjeś ramiona, zamykające ją w uścisku.
- Dlaczego wybrały akurat mnie? - wyszeptała.
- Nie wiem – odpowiedziała cicho Bonie, zgodnie z prawdą. - Naprawdę nie mam pojęcia.
- Miały przecież tak szeroką możliwość wyboru – kontynuowała Caroline. - Nikt nie byłby w stanie obronić się przed mocą tylu czarownic. Dlaczego nie wybrały Pierwotnych? Albo choćby Damona?
Bonnie prawie się uśmiechnęła, wyobrażając sobie reakcję starszego Salvatore'a, gdyby usłyszał te słowa.
- Wyobrażasz sobie, co któreś z nich mogłoby zrobić będąc w takim stanie? - spytała, starając się logicznie rozumować i znaleźć jakieś wyjaśnienie. - Wymordowaliby pół Mystic Falls. Albo i całe – dodała z przekąsem.
Caroline podniosła na nią wzrok.
- Czarownicom nie zależy na ludziach – mruknęła ponuro. - Wczoraj o mało co nie zmusiły mnie do zabicia człowieka.
- Co? - Bonnie zmarszczyła brwi, a w jej oczach pojawiło się niedowierzanie. Caroline westchnęła i opowiedziała jej wydarzenia poprzedniego dnia.
Bonnie nie wiedziała, jak powinna to skomentować. Nie miała nawet pojęcia, co o tym sądzić.
- Przykro mi, ale twoje czarownice nie są tak święte, jak uważasz, Bonnie – stwierdziła stanowczo Caroline, podnosząc się z podłogi ganku. - I patrząc na Esther... nigdy nie były.
Odwróciła się i weszła do domu, zostawiając Bonnie samą, wpatrującą się pustym wzrokiem w ciemną noc.

***

- Pójdę z nimi porozmawiać – oświadczyła Bonnie, wchodząc do kuchni, ku swojemu zaskoczeniu zastając tam nie tylko Caroline, ale także szeryf Forbes. Caroline rzuciła jej spłoszone spojrzenie.
- Z kim? - spytała z ciekawością Liz. Rzuciła Bonnie przelotne spojrzenie, uśmiechając się do niej. Szeryf jak zwykle w biegu pochłaniała śniadanie, które przygotowała jej ostatnio dziwnie nadopiekuńcza córka.
- Z Salvatore'ami – skłamała Bennettówna, przełykając głośno ślinę. - À propos...
- Balu na koniec szkoły – wcięła jej się w zdanie Caroline. Bonnie spojrzała na nią z wdzięcznością. Jej mózg był zbyt wyczerpany, by szybko stworzyć jakieś dobre wytłumaczenie. - Nie mogą się dogadać co do tego, który z nich weźmie Elenę.
- To chyba proste, prawda? W końcu tylko jeden z nich uczęszcza do liceum. - Szeryf uśmiechnęła się do przyjaciółek, pożegnała się i wyszła z domu.
- Musisz najpierw się wyspać. – Przypomniała czarownicy Caroline, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi samochodu matki.
- Nie trzeba, wyśpię się jak wrócimy – zbagatelizowała Bonnie. Naprawdę potrzebowała dowiedzieć się wielu rzeczy. Nie spodziewała się otrzymać odpowiedzi na pytanie „dlaczego”, a tym bardziej nie oczekiwała pomocy. Musiała jednak spróbować.
Bo przede wszystkim chciała zrozumieć dlaczego, co było najbardziej nielogiczne, naraziły na śmierć człowieka. One, strażniczki natury. Strażniczki uciśnionych. Strażniczki porządku w przyrodzie.
- Idę z tobą. - Caroline nie musiała długo się zastanawiać. Mogła albo pójść z Bonnie, albo udać się do szkoły, co było najbardziej surrealistycznym pomysłem ze wszystkich, albo odwiedzić Elenę bądź Matta. Jednak, jako że nigdy nie umiała kłamać, obydwoje domyśliliby się, że coś było mocno nie tak. A rzeczami, których najbardziej chciała uniknąć, były właśnie pytania.
Bez zbędnego ociągania się wyszły z domu i ruszyły na piechotę. Cisza spokojnych uliczek Mystic Falls była zadziwiająca. Całkiem jakby to miasto nie miało niczego do ukrycia. Jakby było całkowicie niewinne.
Skręciły w drogę na skróty, wąski chodniczek przebiegający między dwoma domami.
- Pamiętasz to? - Bonnie uśmiechnęła się z lekką nostalgią, wskazując palcem budynek znajdujący się odrobinę za nimi. Caroline odwróciła się, nie przestając iść. - Bawiliśmy się tam, kiedy byliśmy dziećmi. Kiedy jeszcze...
Nie dokończyła, bo Caroline potknęła się o coś i wylądowała na twardym betonie.
- W porządku? - spytała Bonnie, podnosząc ją z ziemi.
- Jak jeszcze raz usłyszę to pytanie... - zaczęła Caroline, ale przerwała, widząc przerażenie w oczach przyjaciółki. - Co...?
Pytanie zamarło jej na ustach, kiedy podążyła za spojrzeniem czarownicy.
Na ścieżce przed nimi leżał człowiek.
To nie była kłoda. Oddech Caroline wyraźnie przyspieszył.
Martwy człowiek.
Ludzkie ciało, leżące na gruncie.
Trup był świeży, pokryty licznymi ranami ciętymi, przypominającymi ślady po pazurach.
Jej ręce, całe we krwi.
Otwarte oczy wpatrywały się pusto w niebo.
- Bonnie... Ja... ja to widziałam – wyszeptała Caroline, odsuwając się od ciała.
- Co? - Przyjaciółka wciąż nie mogła wyjść z szoku. Żyła w Mystic Falls od urodzenia, od ponad roku znała prawdziwą naturę wielu mieszkańców miasteczka, wiedziała jednak, że nigdy nie przyzwyczai się do ciągłych zbrodni, jakie się tu zdarzały.
- Widziałam to w koszmarze – wyjaśniła Caroline, nie mogąc oderwać wzroku od ciała. - Boże, Bonnie... A jeśli to ja go zabiłam?
Bonnie wreszcie spojrzała na wampirzycę, w której oczach czaił się tylko lęk. Pokręciła gwałtownie głową.
- To niemożliwe. Usłyszałabym, jak wychodzisz, wiedziałabym to... Poza tym to była tylko wizja, skąd wiesz, że to akurat był taki mężczyzna? Wielu tu takich... - dokończyła z małą pewnością w głosie.
Caroline spojrzała na nią sceptycznie.
- Wielu stupięćdziesięciocentymetrowych Azjatów? - spytała z sarkazmem w głosie, którego drżenia nie mogła ukryć.
- Nie o to mi chodziło – mruknęła, wyciągając z kieszeni telefon.
- Nie możesz mieć pewności co do niczego. Co... co jeśli na dodatek zmieniam się teraz w Alarica?
Bonnie stanęła między przyjaciółką a martwym mężczyzną, zmuszając ją do spojrzenia sobie w oczy.
- Nie zamieniasz się w Alarica. Ten facet zginął najwyżej godzinę temu, a wtedy jadłaś śniadanie z szeryf Forbes – powiedziała stanowczo.
- Skąd wiesz? - spytała niepewnie Caroline. Ulga zaczynała powoli rozchodzić się po całym jej ciele.
- Wiedźmia intuicja. - Bonnie wzruszyła ramionami, po czym zmarszczyła brwi. - Przeżyłaś już wcześniej coś takiego?
- Masz na myśli, czy martwiłam się o to, czy może przypadkiem kogoś nie zabiłam? - Tym razem w głosie Caroline brzmiało tylko rozdrażnienie.
- Mam na myśli, czy wiedziałaś o czymś, co miało dopiero się wydarzyć? - wyjaśniła Bonnie, usiłując nie odpowiadać na rozdrażnienie irytacją.
Caroline zastanowiła się przez moment.
- Tak – odpowiedziała ostrożnie, przypominając sobie informację zasłyszaną poprzedniego dnia w radiu i dziwne uczucie, którego wtedy doświadczyła. - To coś oznacza? - spytała sceptycznie.
- Mam pewną teorię – odpowiedziała wymijająco Bonnie, podając Caroline telefon. - Zadzwoń do szeryf i idziemy.
Caroline zamrugała, lecz wypełniła polecenie, podając matce dokładną lokalizację ciała i obiecując, że porozmawiają o tym dogłębniej wieczorem, po czym rozłączyła się i pobiegła za odchodzącą już Bonnie.
- Zdradzisz mi ją, czy wolisz zachować tę informację dla siebie? - spytała, doganiając przyjaciółkę.
- To nie kara, to dar – odpowiedziała Bonnie, a na jej twarzy malował się lekki uśmieszek.
- Dar? Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? - Caroline nie ukrywała irytacji. Bonnie zatrzymała się nagle i obróciła w stronę wampirzycy.
- Widzisz przyszłość, Caroline – powiedziała, a w jej oczach błyszczała ekscytacja.
Caroline przetrawiła tą informację, by po chwili wybuchnąć:
- Przecież to niczego nie zmienia! To mnie i tak kiedyś zabije, i to i tak jest karą, tylko w nieco bardziej wysublimowanej formie! Karą, która może uratować życie paru ludziom, jeśli umiałabym ją w ten sposób wykorzystać, i to by było na tyle z tego „daru”! Twierdzisz tak tylko dlatego, że chcesz usprawiedliwić swoje wiedźmy – rzuciła oskarżycielsko, podnosząc głos.
Bonnie zmrużyła oczy, słysząc wyraźne oskarżenie. Widzenie przyszłości było darem, jakby na to nie spojrzeć, jednak musiała przyznać Caroline rację. To niczego nie zmieniało. Gdyby kończyło się na wizjach, wtedy można byłoby to zaakceptować i nauczyć się z tego korzystać. Ale tu przecież nie chodziło tylko o wizje, które nawet w przyjętej powszechnie formie nie istniały. I tak czy siak, skończy się źle, na zatraceniu własnej świadomości i obłędzie. Wiedziała o tym doskonale, nawet wyczuwała to swoją „wiedźmią intuicją”.
- Przepraszam, poniosło mnie – powiedziała, przyznając się do błędu. - Nie powinnam tego mówić.
- Zresztą, według tej „przyszłości” ja nie mam przyszłości, więc nikomu bym życia nie uratowała – mruknęła Caroline, stwierdzając znaną im obu oczywistość.
- Nie pomyślałam o tym, przepraszam – powtórzyła Bonnie, kładąc nacisk na słowo „przepraszam”. - Ale nie widzisz przecież swojego końca.
- Ale wiem, że gdzieś tam jest – odpowiedziała ponuro Caroline, a po jej ciele przeszedł dreszcz, gdy przed oczami przemknęły jej sceny ze snów.
Resztę trasy pokonywały w milczeniu, ciężkiej ciszy wiszącej między nimi.
Caroline zastanawiała się nad tym, co przed chwilą usłyszała. Wizjonerstwo nie byłoby takie złe. Mogłaby na przykład przewidzieć zbliżające się trendy w modzie i zawsze wywoływać zazdrość w oczach rówieśniczek.
Naprawdę tylko to przyszło ci do głowy? Pomyślała z rozgoryczeniem, wywracając oczami.
Myśląc nad tym poważnie rozumiała wszystkie zalety przewidywania przyszłości. Mogłaby ratować ludziom życie. Być ich bohaterem.
Gdyby to były tylko wizje, nie miałaby nic przeciwko. Gdyby tylko nie wiązały się z przerażającym bólem, nie protestowałaby.
Z tym, co działo się teraz, nie dało się żyć. Bojąc się nocy, każdego zamknięcia powieki. Będąc niezdolną powstrzymać snu. Lękając się, czy obudzi się następnego ranka w jednym kawałku. A jednocześnie obawiając się o własne zdrowie mentalne.
Nie, zdecydowanie nie była skłonna oddać własnego życia za co najwyżej paru ludzi, których nawet nie znała. Gdyby jeszcze była pewna, że nie będzie gorzej. Że zachowa zdrowe zmysły. Że nie obudzi się pewnego ranka z kołkiem w sercu. Cóż, i tak się w tym stanie nie obudzi, bo będzie już martwa, ale właśnie o to jej chodziło. Była jednak pewna czegoś wręcz przeciwnego. Że będzie coraz gorzej. Że w końcu straci zdrowe zmysły. Że pewnego dnia po prostu się nie obudzi.
A może byłoby to najlepsze rozwiązanie? Może powinna pomyśleć nad poświęceniem się dla ludzkości?
Parę scen przemknęło nagle przed jej oczami z prędkością światła. A później nastąpiła eksplozja.
Drzewo. Ten liść... Zapomnij, nieważne. A tamten kamień? Okrągły, szarobury. Rzuć nim w coś. Ale po co? Tamta strona ulicy. Brukowany chodnik. Kiedy położyli tam asfalt? Dziwne kropki... Czarna plama. Wylany sok? Być może. Chłopak z piątki powinien to wiedzieć. Piątka... Krzywo przywieszona. Zawsze tak wisiała, czy to wiatr ją zmienił? Wiatr i tamten samochód... Dziwne połączenie. Co robią razem na tamtej drodze? Może powinnaś wejść pod ten samochód? Krwawa plama na jezdni... Lubisz przecież krew. Pełen bukiet smaków i zapachów. Tak jak lubisz.
- Poczekaj tu na mnie.
Caroline zamrugała gwałtownie, ledwo utrzymując się na nogach. Co to miało być?
Rozejrzała się dokoła. Stała niedaleko miejsca spalenia stu czarownic, ich oficjalnej siedziby w Mystic Falls. Bonnie zniknęła wewnątrz, zostawiając ją przed budynkiem.
Od początku tej historii zastanawiała się, czy nie przesadza, gdy w jej głowie tak często pojawiało się słowo „obłęd”. Teraz już wiedziała, że nie była to przesada. Przed chwilą straciła całkowitą kontrolę nie tylko nad swoimi ruchami – bo nawet nie wiedziała, że się przemieszcza – ale także myślami. Nie była w stanie ich zatrzymać ani zmienić ich toru. Biegły swoim rytmem, nie pytając jej o zdanie, przelatując przez jej mózg falami, dziwnymi, nieskładnymi impulsami.
Swego czasu, przy okazji filmu „Weronika postanawia umrzeć”, razem z Eleną zainteresowały się chorobami psychicznymi. Ludzie tracili kontrolę nad własnymi myślami, czynami, odruchami. W skrajnych przypadkach tracili kontakt z rzeczywistością. Caroline nie wiedziała, czy u niej przebiegało to podobnie, czy w ogóle powinna to porównywać. Czy myśli ludzi psychicznie chorych też stanowiły zlepek bezładnych skojarzeń, tworząc dziwny, bezsensowny ciąg, pozbawiony jakiejkolwiek logiki? Czy tak właśnie wyglądał prawdziwy obłęd? Ale może na próżno doszukiwała się podobieństw do czegoś, co istniało w realnym świecie. Przecież za jej stan nie była odpowiedzialna biologia, lecz banda martwych czarownic. Kto mógł przewidzieć, co przyjdzie im do głowy?
Roześmiała się w głos. Przez całe życie sądziła, że nie ma w niej nic głębokiego. Że ma w sobie dużo egoizmu. Później to się zmieniło, choć cały czas czuła, że czegoś jej brakowało. Teraz miała dowiedzieć się, czego.
Zdrowia psychicznego.
A gdyby tak podpalić ten cholerny budynek? Pogrzebać jej oprawczynie po raz drugi?
Genialny pomysł, Caroline.
Zamknij się.
Początki schizofrenii?
Mogłabyś się przymknąć?
Wydała z siebie coś na kształt prychnięcia pomieszanego z parsknięciem. Teraz konwersowała sama ze sobą. Czarownice szybko działały.
Usiadła na ziemi pod drzewem, czekając na powrót Bonnie, pozwalając głosom w jej głowie toczyć wewnętrzną walkę. Poddając się.

Bonnie szła powoli w stronę piwnicy, wolniej niż zwykle. Zdawało jej się, że ciemność wokół również była większa, a powietrze gęściejsze. Cóż może zdziałać wyobraźnia... A przynajmniej chciała wierzyć, że to tylko wyobraźnia.
Zeszła na dół. Powietrze zawirowało. Czarownice raczej nie cieszyły się na jej widok. Cóż, nic dziwnego.
- Nie przyszłam tu, by prosić was, byście przestały robić to, co robicie – powiedziała stanowczo w przestrzeń. Powietrze uspokoiło się, co znaczyło, że jej słuchały. - I tak wiem, że nie posłuchałybyście.
Usłyszała dziwne, przytłumione śmiechy. Jasne, że by nie posłuchały.
- Chciałam jedynie spytać, dlaczego – kontynuowała, niezrażona. Śmiechy ucichły, niezastąpione jednak przez żadną odpowiedź. - Pomóżcie mi zrozumieć – poprosiła, zaciskając ręce w pięści.
Cisza zawisła w powietrzu. Żaden podmuch nie usuwał nagłej stęchlizny, której zapach rozszedł się w ułamku sekundy, utrudniając oddychanie.
- Proszę – dodała. - Dlaczego robicie to komuś, kto w ogóle na to nie zasłużył?
Cisza.
- Przecież te wizje... jeśli to w ogóle są wizje... nikomu na nic się nie przydadzą, jeśli doprowadzą Caroline do obłędu czy śmierci.
Cisza. Postanowiła zaryzykować.
- Dlaczego nie zależy wam na ludzkim życiu?
Nagle wiele głosów odezwało się naraz. Nie mogła odróżnić prawie żadnych słów, zdołała usłyszeć jedynie „zrozumieć”, a później nagle wszystko ucichło. Zapanowała cisza, zaś po sekundzie zerwał się gwałtowny wiatr, który naciskał na Bonnie z taką siłą, że musiała stamtąd uciec. Wypadła na świeże powietrze, oglądając się za siebie z wyrzutem.
- Wielkie dzięki za pomoc! - krzyknęła, i tym razem nie uzyskując żadnej odpowiedzi. Zniechęcona odwróciła się w stronę siedzącej pod drzewem przyjaciółki, której od czasu ich rozstania zdecydowanie powiększyły się cienie pod oczami. Bonnie otworzyła usta, by spytać, czy wszystko w porządku, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.
Caroline nie potrzebowała pytać, jak poszło. Cała postawa Bonnie wyrażała porażkę.
- Chodźmy do domu – powiedziała więc cicho wampirzyca, uśmiechając się słabo.

***

- Nie powinnam wam mówić o szczegółach śledztwa. - Liz spojrzała przepraszająco na siedzące obok siebie w salonie Caroline i Bonnie. Caroline wywróciła oczami.
- Mamo... - zaczęła poważnym tonem, patrząc na matkę z udawaną powagą. - Znalazłyśmy ciało. Mieszkamy w Mystic Falls. Jesteśmy ponadnaturalne. Potrzebujesz jeszcze czegoś?
Liz uśmiechnęła się do nich pobłażliwie, ale zrezygnowała z chwilowego oporu, siadając obok dziewcząt.
- Z całą pewnością nie był to atak wampira – zaczęła, patrząc na nie poważnie. - Ciało nie zostało wyssane z krwi, a przyczyną śmierci wydają się być rany zadane przez coś w rodzaju pazurów.
- Wilkołak? - Caroline zmarszczyła brwi.
- Możliwe – przytaknęła szeryf, jednak jej głos był pełen sceptycyzmu. Caroline szybko wpadła na to, dlaczego.
- Wilkołaki raczej zostawiają ciała w częściach, z brakującymi elementami – stwierdziła, kiwając głową. - A to było tylko... poszarpane.
- Też nas to zastanowiło – przyznała Liz. - Bierzemy pod uwagę związek z ostatnimi morderstwami.
- To nie to – powiedziała szybko Caroline. Nie zdążyła ugryźć się w język.
- A skąd możesz to wiedzieć? - Liz spojrzała podejrzliwie na córkę. Bonnie pospieszyła z wyjaśnieniami.
- Caroline chodziło o to, że nasz morderca ma inny sposób działania. Bardziej... ludzki.
Caroline pokiwała gwałtownie głową. Tak, przecież dokładnie o to jej chodziło. Liz jednak nie wyglądała na przekonaną.
- Wiecie, że zgodnie z prawem mogę was zamknąć na dwadzieścia cztery godziny za utrudnianie śledztwa? - spytała, zakładając ręce na piersiach. Caroline zamrugała niewinnie oczami.
- Ależ my nie utrudniamy śledztwa, staramy się tylko pomóc – stwierdziła z lekkim oburzeniem.
Liz pokiwała głową, nie spuszczając z córki podejrzliwego spojrzenia.
- Uznajmy, że wam wierzę. - W końcu poddała się, wzdychając ciężko. - Przypominam pewnym osobnikom w tym pokoju, które jeszcze chodzą do szkoły, że jutro jest poniedziałek. Przydałoby się od czasu do czasu tam pojawić.
Po tych słowach pożegnała się z dziewczynami i poszła do swojego pokoju. Bonnie od razu skorzystała z okazji i szturchnęła Caroline w ramię.
- Au – mruknęła bez cienia emocji w głosie wampirzyca. - Wiem, mam za długi język.
- Co myślisz o szkole jutro? - spytała niewinnie Bonnie.
- Do balu mamy jeszcze trochę czasu, możemy sobie jutro darować – odpowiedziała bez namysłu Caroline.
- Zgadzam się – odpowiedziała Bonnie, postanawiając nie wymawiać na głos tego, co pojawiło się w jej myślach. A mianowicie spostrzeżenia, że przecież jeśli darują sobie jutro, to Caroline już może nie być w stanie pojawić się w szkole. I to nie tylko na balu.
Po prostu już nigdy.

Po przewertowaniu paru ze swoich ksiąg Bonnie znalazła zaklęcie, które pozwalało zachować przytomność ciała i umysłu. Miała zamiar wypróbować go w nocy na Caroline, żeby powstrzymać ją przed zaśnięciem. Panna Forbes podeszła jednak do pomysłu sceptycznie.
- Nie obraź się, Bonnie... - zaczęła ostrożnie, zerkając na rozstawione na podłodze świeczki. - Ale nie uważasz, że setka martwych czarownic ma nieco większą moc niż ty?
- Nie uważam – oświadczyła Bonnie ze śmiertelnie poważną miną, by po chwili się roześmiać. - Oczywiście, że w starciu z nimi nie mamy żadnych szans, ale zawsze można spróbować.
Caroline westchnęła, poddając się. Usiadła obok Bonnie po turecku, przymknęła oczy i czekała, aż przyjaciółka skończy odmawiać swoją łacińską litanię.
- Zrobione – oświadczyła po chwili czarownica, wyraźnie zadowolona z siebie. - Jakby coś się działo...
- Wiem, wiem, mam cię budzić. - Caroline wywróciła oczami. Ileż razy już to słyszała? - Przecież doskonale wiesz, że jak będzie coś się działo, to zostaniesz obudzona nawet bez mojego świadomego udziału.
Bonnie pokiwała głową, ziewnęła, a po chwili spała już smacznie, zwinięta na łóżku. Caroline uśmiechnęła się na widok przyjaciółki wyglądającej tak słodko i niewinnie, jakby była zwykłą, osiemnastoletnią nastolatką. Ktoś postronny mógłby się nieźle pomylić.
Caroline wyszła z pokoju i przeszła na palcach do salonu, nie chcąc wzbudzić podejrzeń szeryf Forbes. Nie była pewna, czy matka już spała. Usiadła na kanapie i nucąc sobie cicho jakąś melodię sięgnęła po leżący na stole szkic albumu ich rocznika. Mieli otrzymać taki pod koniec liceum, a ona, jako organizatorka wszystkich imprez, miała nanieść ostateczne poprawki przed jego wydrukiem. Oglądanie starych zdjęć przywołało na jej twarz prawdziwy uśmiech, którego od paru dni jej brakowało, a także wesołe wspomnienia. Z czasów, kiedy jedynym problemem było to, w co ubrać się na potańcówkę, czy też z kim następnego dnia pójść do łóżka. Pomijając dojmującego czasem poczucia odrzucenia.
Pokręciła głową. Chciała myśleć tylko o dobrych stronach przeszłości. Prawie wybuchnęła śmiechem, gdy ujrzała stare zdjęcie jednego z kolegów.
W jednej chwili wszystko zaczęło się rozmazywać.
- Nie... Nie, proszę – jęknęła, lecz nic nie mogła poradzić na to nagłe, ogarniające wszystkie członki zmęczenie. Jej mózg otuliła gęsta mgła, album wypadł z rąk.

Lodowate tęczówki. I błysk skalpela.
Skóra paliła niemiłosiernie. Wylał na nią całą butelkę werbeny.
Jęknęła. Nie była w stanie wydać z siebie innego dźwięku.
Usłyszała szczęk rozrywanych kajdan. Poczuła, że unosi się w powietrzu.
Uchyliła sklejone zaschniętą krwią powieki. Nad sobą zobaczyła te niebieskie oczy.
Te same... A jednak inne...

Zerwała się na równe nogi. Zacisnęła zęby, powstrzymując ból, po czym zdając sobie sprawę, że nie może włączyć wampirzego tempa z powodu rozległych poparzeń na wszystkich kończynach – tym razem nie słonecznych, lecz od werbeny – pokuśtykała do swojego pokoju.
- Bonnie... - wyszeptała do ucha przyjaciółki, potrząsając nią lekko.
- Co? Gdzie? - Bonnie zerwała się z posłania, patrząc na nią nieprzytomnie. Dopiero teraz widać było, jak bardzo brakowało jej snu. Przekrwione oczy zerknęły na Caroline. - Żyjesz – wymamrotała, po czym wręcz wbiła twarz w poduszkę.
- Bonnie! - Caroline nie dawała za wygraną, znów lekko potrząsając czarownicą.
Bonnie jęknęła cicho, lecz podniosła głowę i spojrzała na nią wyczekująco.
- Pamiętasz, jak mówiłam ci o tych niebieskich oczach?
Bonnie pokiwała głową, choć bardzo niewiele do niej docierało. Rozgorączkowana Caroline nie zwróciła na to uwagi.
- Coś się zmieniło. Zobaczyłam te same oczy, ale w innej sytuacji... i to nie były te oczy...
Wzrok Caroline powędrował gdzieś ponad ramię Bonnie, która nie mogła powstrzymać senności. Powieki opadły, a głowa przytuliła się do poduszki. I tak nic z tego nie rozumiała.
- I zobaczyłam koniec... To nie był mój koniec...
Czy to naprawdę była przyszłość? Ale może nie powinna się dziwić, w końcu już raz uratował jej życie.
- Te oczy... Wyglądały identycznie, ale wiedziałam, że nie należą do tej samej osoby.
Nie miała pojęcia, skąd brało się to przeczucie, po prostu była tego pewna. Tęczówki jej oprawcy i wybawcy były takie same co do najdrobniejszego szczegółu, jednak wiedziała, że ten, który ją wyniósł, nie był tym, który ją torturował.
- I poznałam je, Bonnie. Może to szalone, ale...
Spojrzała na przyjaciółkę. Z jej wpółotwartych ust wydobywała się strużka śliny. Caroline uśmiechnęła się przepraszająco i wyszła z pokoju, po drodze zabierając ze sobą kurtkę. Skierowała się do drzwi wyjściowych.
Dlaczego czuła, że musi teraz wyjść, wypróbować swoją teorię? Nie miała najmniejszego pojęcia, ale każda komórka jej ciała wypychała ją z domu, popychając we wiadomym tylko jej kierunku.
Nigdy nie widziała dokładnie twarzy oprawcy. Nie miała pojęcia, kim mógł być. Za to w dziwnym świetle, które padało z góry pomieszczenia, w którym rozgrywał się jej koszmar, ujrzała fragment twarzy wybawcy.
I te oczy... Różniły się jedynie brakiem tej lodowatości. A to dziwne, bo przecież zazwyczaj znajdowała to w jego oczach. Lodowatość, dzikość, gniew.
Jednak nie we śnie. Tam widziała w nich... troskę.
Resztki zdrowego rozsądku zatrzymały ją na środku drogi i zawróciły. Wpadła do pokoju, cmoknęła śpiącą przyjaciółkę w policzek, wyszeptała jej do ucha parę słów i znów jej nie było, ponownie na trasie do swego przeznaczenia.

Bonnie uniosła głowę, rozglądając się dookoła w ciemnym pomieszczeniu.
Zdawało jej się, czy Caroline rzeczywiście była tu przed chwilą? Zdawało jej się, czy przyjaciółka naprawdę powiedziała, że w razie gdyby nie wróciła, miała jej szukać u Klausa?
Nonsens. Coś ci się przyśniło, Bonnie. Śpij dalej, pomyślała, po czym od razu wykonała własne zalecenie.


Komentarz odautorski: Siódemeczka. Chyba najdłuższy z dotychczasowych rozdziałów. A w kolejce następna już ósemka!
Wybaczcie błędy, na pewno się tu gdzieś czające, ale mam usprawiedliwienie – sprawdzane w gorączce. Takiej dosłownej.
Do napisania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz